Dzień 4 cz.1: Ohrid - Vlorë (221km)
Wcześnie rano udałem się po pieczywo i wodę (ciekawe, że najczęściej tak wyglądały właśnie zakupy, choć jedliśmy raczej dobrze;). Po przejściu połowy miasta uświadomiłem sobie, że jestem na południu, gdzie życie zaczyna się chyba trochę później niż u nas. Udało się jednak upolować chleb i po sporządzeniu kartki z napisem "Струга" ruszyliśmy w stronę wyjazdu z miasta. Zanim jeszcze wyszliśmy na wylotówkę, zagadnęliśmy na stacji benzynowej parę Węgrów, którzy – jak sprytnie przyuważyliśmy – jadą we dwójkę samochodem. Podrzucili nas kawałek, po drodze wymieniając uwagi na temat Grecji i Macedonii. „Kołaczcie, a otworzą wam” – nabrało dla nas kolejnego wyrazu - co szkodzi podejść i zapytać. Jeszcze zanim zdążyliśmy dobrze machnąć kartką, zatrzymał się stary VW Golf I z sympatycznym kierowcą ni w ząb nie rozumiejącym angielskiego. Kiedy Ola uderzając w deskę rozdzielczą powiedziała „I like that car” (jeździła takim kiedyś) pomyślał chyba, że naśmiewamy się z jego starego wehikułu. Wymiana uśmiechów jednak rozładowała napięcie i nasz kierowca wyjaśnił nam na koniec podróży, że jest mechanikiem, co zresztą widać było po jego ubiorze i usmarowanych rękach. Ledwo wysiedliśmy w Strudze, a 5 metrów od nas na poboczu stali Polacy czekający na naprawę samochodu w warsztacie (jaki ten świat mały). Zamieniliśmy z nimi parę zdań i ruszyliśmy dalej. Pełni optymizmu zaczęliśmy machać w kierunku granicy z Albanią.
Po chwili stało się to, o czym wcześniej mieliśmy okazję przeczytać w internecie. Zatrzymał się facet w Mercedesie na albańskich numerach i już zanim otworzył szybę, gestem pocierania palców pokazywał nam, że oczekuje pieniędzy. Ponieważ tak jak większość Albańczyków nie mówił po angielsku, wstukał na komórce liczbę 40 i zrozumieliśmy, że chodzi mu o 40 Euro za podwiezienie do Elbasan – miasta znajdującego się około 1,5 – 2 godzin drogi od granicy. Podziękowaliśmy panu, który chyba nie zrozumiał, jak można jeździć za darmo i ze zdziwieniem (ale jednak z uśmiechem) odjechał. Po około godzinie zatrzymał się kolejny wóz - stara Zastava – kierowca tym razem chciał 10 Euro za podwiezienie do granicy, która była całkiem niedaleko. Po krótkich negocjacjach stanęło na 5 – po raz pierwszy zdecydowaliśmy się zapłacić – widząc, że naprawdę trudno coś w tym miejscu złapać i mając nadzieję, że z granicy łatwiej będzie zaczepić kogoś, kto już na pewno wjeżdża do Albanii. Dopiero po dojechaniu na miejsce zrozumieliśmy, że nasz kierowca specjalnie pojechał w stronę granicy, bo przed samymi budkami wykręcił, wysadził nas i odjechał z powrotem do Macedonii. Naszym oczom ukazało się totalne pustkowie – kilka ciężarówek stało w kolejce do przekroczenia granicy, a kolejka samochodów osobowych była może na 3-4 samochody. Przekroczyliśmy granicę pieszo – ignorując pobłażliwe spojrzenia pograniczników i znaleźliśmy się po stronie Albańskiej. Coś się zmieniło – poczucie obcości nasiliło się, kiedy mijające nas samochody jeden po drugim przejeżdżały nawet nie spojrzawszy w naszą stronę. Wydawać by się mogło, że tuż za przejściem granicznym wzrosła także temperatura. Zaczepiliśmy dwóch kierowców ciężarówek na kosowskich numerach, ale ci oznajmili nam, że w ciężarówce mogą jechać tylko 2 osoby (jakbyśmy tego nie wiedzieli).
W tych okolicznościach postanowiliśmy pójść piechotą w stronę skrzyżowania, które wg mapy było oddalone o jakieś 4-5 kilometrów od granicy. Tam mieliśmy szansę złapać nie tylko samochody jadące od granicy, ale też podróżujących od strony Korçë. Minąwszy osobliwą budę z flagą NATO (do którego Albania nie należy - pomimo gotowości obronnej wynikającej z setek tysięcy bunkrów) doszliśmy do knajpy, pod którą stały zaparkowane 3 stare Mercedesy (narodowe auto Albańczyków). Pod knajpą głośno dyskutując kilku facetów grało w szachy, co też później okazało się być chyba ich narodową rozrywką. Po wyruszeniu w dalszą drogę udało nam się jednak zatrzymać.. Mercedesa, który podrzucił nas do skrzyżowania na pustkowiu. Przywitał nas widok suchej, górzystej krainy poprzetykanej bunkrami. Być może było to około 5 kilometrów, ale biorąc pod uwagę górzysty teren – była to dla nas niezwykła pomoc. W samochodzie jeden z pasażerów wyjaśnił nam, że „in Albania autostop NON FUNCTS”, po czym polecił nam skorzystać z taksówek, które rzeczywiście stały w szczerym polu niedaleko skrzyżowania i stacji benzynowej.
Nie zrażeni jego poradą już chcieliśmy rozkładać się w cieniu, kiedy po machnięciu kartką zatrzymała się ciężarówka. Po ustaleniu (oczywiście na migi), że kierowca zabierze 2 osoby za darmo, wsiedliśmy i cieszyliśmy się pustynnymi krajobrazami gór. Już po chwili okazało się, że ciężarówka podskakuje bardziej niż się spodziewaliśmy. Poczęstowani jabłkiem z Korçy przez kierowcę (jak wiele można sobie wyjaśnić na migi) jechaliśmy wgłąb kraju przez przepiękne góry Shebenik i Polis. W ciągu 2 godzin wspólnej podróży, nie mając możliwości porozumienia we wspólnie znanym języku, na różne sposoby komunikowaliśmy się ze starszym Albańczykiem. Okazało się, że w tej sytuacji niezwykle cieszą nawet najmniejsze sukcesy w komunikacji – kiedy wiemy, że pomimo dzielącej nas bariery rozumiemy się wzajemnie. Któż nie zrozumie słowa „muzika” lub wydawania odgłosu barana na widok stada owiec. Ten pierwszy kod językowy, jakim jest uśmiech – pozostaje wspólny dla wszystkich narodów i grup. To wtedy okazało się, jak wiele można w ten sposób wyrazić. Pierwsze zetknięcie z albańskimi drogami doprowadziło nas do wniosku, że Albańczycy muszą cały czas myć samochody – zdarzało się bowiem, że co 50 metrów napotykaliśmy na kolejne myjnie. Warto jednak zaznaczyć, jak taka myjnia wygląda. W tym rejonie był to kawałek placu (np. szutrowego), na którym stał gość sikający wodą z węża na drogę (chyba dla zaprezentowania ciśnienia w swoim sprzęcie), a gdzieś z boku na kartonie lub blasze widniał napis LAVAZHO. Wszechobecne myjnie przestały nas dziwić dopiero po kilku dniach w Albanii, kiedy dotarło do nas, że jest tam tyle nieutwardzonych dróg i placów, że praktycznie każda podróż samochodem oznacza ukurzenie go wszechobecnym pyłem.
Dopiero później mieliśmy się dowiedzieć, że rozwój infrastruktury w Albanii oznacza rozwijanie sieci dróg asfaltowych. Pierwszy raz widzieliśmy też – oprócz znaków zapowiadających niebezpieczeństwo spadania odłamków skalnych na drogę – rzeczywiście leżące na drodze odłamki i to w dużych nieraz ilościach. Już podczas tego odcinka dowiedzieliśmy się do czego służą pasy bezpieczeństwa w Albanii. Kierowca zapinał je przed każdym spodziewanym patrolem policji, a następnie odpinał. Na moje próby usunięcia się z widoku policjantów, uśmiechał się i wyjaśnił „no problem” (w Polsce nie można podróżować siedząc na kanapie przeznaczonej do spania). W końcu wjechaliśmy do Elbasan, gdzie na jednym ze skrzyżowań mieliśmy okazję zobaczyć na własne oczy coś na wzór „skrzyżowania w Teheranie”, kiedy z wszystkich stron wszyscy kierowcy chcą na raz wjechać na skrzyżowanie. Podróż ciężarówką dobiegła końca i udaliśmy się na pobliską stację, aby przygotować jakąś nową kartkę z nazwą kolejnego miasta. Dodam, że były to nasze pierwsze chwile w albańskim mieście, a do głowy znów wkradało się poczucie wyobcowania. Podszedł do nas właściciel stacji i po krótkiej rozmowie (on po włosku, my po angielsko-polsku) zatrzymał nam busa do Rrogozhinë i wyjaśnił kierowcy, że chcemy jechać do Vlorë. W tym całym zamieszaniu nie zdążyliśmy nawet wyjaśnić mu, że podróżujemy stopem (na co zdawał się nie zważać) i już po chwili siedzieliśmy w busie do Rrogozhinë, którego kierowca załatwił nam szybką przesiadkę do Vlorë. Ponieważ ceny busów były niewielkie, cieszyliśmy się, że jesteśmy w ruchu, a nie stoimy w upale czekając, aż ktoś się zatrzyma. Już wtedy, widząc spojrzenia tubylców, powoli docierało do nas, że ten sposób podróżowania nie jest tutaj znany, lub z jakiegoś powodu nie jest praktykowany.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz