środa, 5 września 2012

Dzień 4 cz.2: Vlorë - Himarë (73km)



Kiedy dotarliśmy do Vlorë, dowiedzieliśmy się, że bus do Sarandy odjeżdża następnego dnia rano. Błądząc i kłócąc się o drogę przeszliśmy spory kawałek tego niezbyt przyjaznego miasta, które podobno szczyci się mianem nadmorskiego kurortu. Wszechobecne śmieci i spojrzenia tubylców, ale przede wszystkim zmęczenie upałem coraz bardziej zniechęcały nas do dalszej podróży. Trzeba jednak dodać, że w spojrzeniach tych ani razu nie zauważyliśmy wrogości czy agresji, podobnie jak w ogóle w zachowaniu Albańczyków. Była to raczej nieskrywana ciekawość, być może nawet zdziwienie, że ktoś zechciał odwiedzić ich kraj. Zabawny był moment naszego spaceru przez miasto, kiedy widząc oglądających się za nami ludzi z plaży, zaczęliśmy do nich machać, na co oni również odpowiedzieli machaniem i wesołymi okrzykami.

Ogólnie jednak miasto wywarło na nas negatywne wrażenie – być może z powodu cyganki, która przez pół kilometra nie chciała się odczepić i szła za nami (dopiero po wyraźnych uwagach miejscowych, żeby nas zostawiła w spokoju, dała za wygraną). Idąc w stronę wylotu z miasta napotkaliśmy grupkę Czechów, którzy mieli zamiar rozbić się gdzieś na noc na plaży, ale też szli dalej szukając bardziej dogodnego miejsca, nie śmierdzącego i z plażą, która nie będzie usypana z gruzu i śmieci. Zasady działania komunikacji miejskiej mogliśmy poznać, kiedy od niechcenia machnęliśmy na przejeżdżający autobus, a ten zatrzymał się na drodze byśmy mogli wsiąść. Głupio było nam nie skorzystać, więc wsiedliśmy i w środku okazało się, że za 30 Leków przejedziemy jakieś 2 kilometry w stronę wyjazdu z miasta, które ciągnie się bez końca wzdłuż drogi. Wysiedliśmy jednak nadal daleko od końca miasta i stwierdziliśmy, że dalej już nie idziemy. Kiedy tylko zobaczyli nas taksówkarze, zaczęli do nas wołać oferując swoje usługi. Kiedy już wyjaśniliśmy im, że owszem, jedziemy do Sarandy, ale nie zamierzamy za tą podróż płacić, byli nieco zdziwieni. Kiedy po 20-30 minutach nadal staliśmy w tym samym miejscu poszedłem z ciekawości zapytać o cenę przejazdu. Dwóch młodych Albańczyków chciało złożyć się z nami na taksówkę do Dhermi, tłumacząc, że to jest trasa, za którą po prostu trzeba zapłacić i że nie mamy szans pojechać tam za darmo z nikim, że w Albanii się stopem nie jeździ i takie tam (taksówkarz zdawał się tryumfować tymi stwierdzeniami). W tym samym czasie zatrzymał się Albańczyk, który wyjaśnił Oli, że zabierze nas do Sarandy za 100€. Czas mijał, zbliżał się wieczór, a my nie chcieliśmy spędzać nocy w tym nieprzyjemnym mieście. Zaczęliśmy powoli dopuszczać do siebie myśl o zrzutce na taxi. Muszę przyznać, że był to moment kryzysowy, w którym pozwoliliśmy podkopać naszą wiarę i zachwiać nadzieję. Coraz głośniej w głowach rozbrzmiewały zapewnienia naszych "doradców", że w Albanii tak się nie podróżuje.

Nie porzucaj nadzieje
Jakoć się kolwiek dzieje:
Bo nie już słońce ostatnie zachodzi,
A po złej chwili piękny dzień przychodzi
Patrzaj teraz na lasy
Jako prze zimne czasy
Wszystkie swa krasę drzewa utraciły,
A śniegi pola wysoko przykryły.
Po chwili wiosna przyjdzie,
Ten śnieg z nienagła zyjdzie,
A ziemia, skoro słońce jej zagrzeje,
W rozliczne barwy znowu się odzieje.
Nic wiecznego na świecie:
Radość się z troską plecie,
A kiedy jedna weźmie moc nawiętszą,
Wtenczas masz ujźrzeć odmianę naprędszą.
Ale człowiek zhardzieje,
Gdy mu się dobrze dzieje;
Więc też, kiedy go Fortuna omyli,
Wnet głowę zwiesi i powagę zmyli.
Lecz na szczęście wszelakie
Serce ma być jednakie;
Bo z nas Fortuna w żywe oczy szydzi,
To da, to weźmie, jako się jej widzi.
Ty nie miej za stracone,
Co może być wrócone:
Siła Bóg może wywrócić w godzinie;
A kto mu kolwiek ufa, nie zaginie.

/J.Kochanowski - Pieśń IX/

Kiedy po kilku minutach zatrzyma
ł się kolejny samochód, z niedowierzaniem usłyszałem, że zabierze 2 osoby za darmo. Kierowcą był Roland. Rozsiedliśmy się wygodnie w nowym Passacie i wyruszyliśmy wzdłuż wybrzeża na południe do Himarë, gdzie i tak zamierzaliśmy zajrzeć. Ludzie oferujący gościnę czy zabierający na stopa, często pewnie nie zdają sobie sprawy, że oprócz oczywistej pomocy w podróży, ofiarują swoim gościom znacznie więcej. Wywożąc nas z Vlory Roland dał nam poczucie bezpieczeństwa i tchnął optymizm po tym ciężkim dniu. Po drodze łamanym niemieckim zaczęliśmy (głównie Ola) rozmawiać z Rolandem. Okazało się, że potrafimy całkiem sporo w ten sposób zrozumieć i powiedzieć. Roland pokazał nam zdjęcia swoich dzieci, poczęstował słodkimi figami z ogrodu ojca, opowiedział o zimie w albańskich górach i wyjaśnił powód pokaźnej liczby bunkrów w Albanii: "Enver Hodża albanian Stalin".
 

Na mapie droga do Himarë zaznaczona była na zielono, co oznaczało, że oferuje ładne widoki. To co zobaczyliśmy przerosło jednak nasze najśmielsze oczekiwania. Chyba nawet śmiesznie musiały brzmieć dla Rolanda nasze zachwyty, które w końcu Ola wyraziła najprostszymi słowami "Albania sehr schön". Nie spiesząc się, przystawał co i rusz abysmy mogli zrobic dobre zdjęcie, a kiedy wjechaliśmy na przełęcz Llogara (1010 m.n.p.m. - zaledwie kilka kilometrów od brzegu morza) zaparkował pod restauracją o wymownej nazwie "Panorama" i postawił nam kawę po turecku.

 
To właśnie tutaj, daleko w dole, naszym oczom po raz pierwszy ukazał się piękny kolor wody. Chyba po raz pierwszy mieliśmy do czynienia z tak rozległą przestrzenią. Spod stóp stok opada prosto do morza, które otwiera niesamowity widok. Dodatkowo były to godziny wieczorne, kiedy kolory nieba powoli zmieniały się od strony chylącego się ku zachodowi słońca. Kiedy już się pozachwycaliśmy, zaczęliśmy zjazd z przełęczy. Po chwili dotarliśmy do Dhërmi, w którym zadziwiła nas panująca tam ciasnota i liczba samochodów na greckich numerach.
Zbliżając się do Himarë poprosiliśmy Rolanda o pomoc w znalezieniu kempingu. 5 minut później wypakowywaliśmy już plecaki i żegnaliśmy się z nim pod kempingiem, którego wady dostrzegliśmy niestety dopiero później. Na samym początku trochę nas zdziwiło, ńże właściciel kempingu zapytał czy mamy swój namiot. Kiedy zobaczyliśmy, że inne namioty rozbite są na europaletach, my również zapragnęliśmy tak zrobić, w nadziei, że zapewni to równe podłoże i wygodę mieszkania w namiocie. Właściwie to do tej pory nie wiem, dlaczego nie przenieśliśmy namiotu po prostu na ziemię, tylko przez następne 2 noce spaliśmy na dekach. Być może była to sprawa wpływu upału na umysły. Kemping okazał się być w zasadzie pusty. Łazienka zachęcała razcej do wysikania się w pobliskie krzaczki, ale nie było nas to w stanie zniechęcić. Prysznic pod gwiazdami z zasłonką w paski pozwolił na spłukanie zimną wodą trudów podróży. Kemping wciśnięty był dość głęboko w miasto, co powodowało, że do późnych godzin nocnych było tam głośno. Próbując zasnąć obmyślałem wszczęcie akcji mającej na celu wyeliminowanie z polskich miast motocyklistów, którzy w nocy uprzyjemniają innym sen odgłosem swojego silnika. Jako pierwsze na myśl przyszło mi rozwiązanie prawne, aby ograniczono dopuszczalne natężenie hałasu dla motocykli (ciężarówki to oczywiście co innego - one przynajmniej komuś służą, wożą towar). Biorąc jednak pod uwagę, że jesteśmy mistrzami w omijaniu przepisów i znajdowaniu kruczków, lepsza mogłaby być akcja społeczna na wzór "Kocham, nie biję" lub "Prowadzę, jestem trzeźwy". Zacząłem już nawet obmyślać chwytliwe hasełka, ale stwierdziłem, że do tego potrzebna byłaby burza mózgów.
 
Na koniec jeszcze kilka fotek z przełęczy Llogara.


 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz