piątek, 31 sierpnia 2012

Dzień 3: Ohrid (ok. 5 km piechotą;)




 Kolejny dzień rozpoczęliśmy polskim pasztetem i szklanką kakao Puchatek (ach jak pyszne są te specjały poza domem). Następny chleb kupiony w bałkańskim kraju potwierdził nasze wcześniejsze doświadczenia - był pyszny. Poranny spacer po mieście zachęcił nas do jednodniowego relaksu nad pięknym jeziorem.  Postanowiliśmy podjąć próbę zmiany lokum na przytulniejsze. „Tam idzie gość z plecakiem – na pewno wie gdzie jest jakiś hostel” - i po chwili śledzenia nieznajomego podróżnika stanęliśmy pod jednym z wielu domów ściśniętych przy kamiennej uliczce. Wszechobecne tabliczki „ROOMS” zachęcały do zapukania i rozejrzenia się. Wyglądająca przez okienko miła starsza pani zaproponowała nam obejrzenie pokoju. Już przez przerwę między domami dostrzegliśmy piękny widok na jezioro rozpościerający się z drugiej strony domu. Zapytaliśmy, czy ma pokój z widokiem na drugą stronę. "Wejdźcie i zobaczcie." Gdy zobaczyliśmy balkon i panoramę gór wokół jeziora – nasze uśmiechy mówiły same za siebie. Już godzinę później siedzieliśmy na balkonie pijąc kawę i rozkoszując się niesamowitym widokiem.

Następne godziny spędziliśmy w centrum spacerując po uliczkach Ochrydy (niestety po polsku tak się nazywa to miasto). Choć styl architektury był nieco inny, to przypomniały się nam wszystkie włoskie miasteczka położone na wzgórzach. Ciasne, stromo wznoszące się uliczki i poupychane domy tworzyły niesamowity klimat. Do tego wszechobecny zapach pieczonej lub duszonej papryki, który spowodował, że zaczęliśmy rozmawiać o tym, jak to dobrze byłoby zjeść ostrego leczo. Udało nam się znaleźć jedyny w okolicy kościół katolicki (Macedonia jest w większości prawosławna), ale jedyna Msza Św. w niedzielę odprawiana była o 9 rano.

Na targu w Ochrydzie namacalnie zrozumiałem, po co w marketach umieszcza się tyle sztuk towaru obok siebie. Całe tony arbuzów, melonów, winogron, brzoskwini i innych kolorowych płodów natury powodowały, że nie można wyjść z targu nie nakupiwszy dla siebie trochę tego słodkiego szczęścia.
 

W miasteczku spróbowaliśmy też regionalnego przysmaku sprzedawanego w piekarniach, zwanego Burkiem (w Albanii Byrek). Ciasto francuskie nafaszerowane w tym przypadku mięsem przypominającym to z pierogów, podane na ciepło – coś pysznego. Na deser spałaszowaliśmy sporej wielkości arbuza, wydłubując łyżeczkami smak słońca zamknięty w tym czerwonym wnętrzu.
 
Wczesnym popołudniem na brzegu jeziora zaczepił nas jegomość w kapitańskiej czapce i zaproponował wypłynięcie jego łódką na jezioro i podziwianie panoramy „Makedonian’s Venice” - jak nazwał swoje miasto - z jeziora. Po wytargowaniu ceny do 300 denarów za pół godziny pływania wsiedliśmy na zadaszoną łupinkę z niewielkim motorkiem. Jeżeli kiedykolwiek zajedziecie nad Ochryd to koniecznie szukajcie Kristofera w marynarskiej czapce. Wycieczka z nim gwarantuje niezapomniane przeżycia. Z niedowierzaniem wysłuchaliśmy historii najstarszego w Europie Uniwersytetu (faktycznie powstał on przed Bolonią i Paryżem), a nasz kapitan okazał się też poliglotą, kiedy z dzikiej plaży wciągnął na łódkę jeszcze kilku Polaków i parę Holendrów, z którymi rozmawiał po niderlandzku. Nas natomiast zabawiał dowcipami, historiami i łamaną polszczyzną „Co robite? Zwiedzate? Odpoczywate? Bardzo dobrze! ”. Pomimo, że nasz rejs trwał ponad godzinę, nasz macedoński sternik nie tylko nie żądał dodatkowej opłaty, ale jeszcze poczęstował nas owocami. Pożegnaliśmy się z Polakami i ruszyliśmy w stronę Kościołów św. Jana Ewangelisty, a następnie św. Klemensa, który zrobił na nas szczególne wrażenie – jest coś niesamowitego w tym wschodnim rycie, prawosławnych obrzędach, ikonach, ogniu świec, a przede wszystkim śpiewie – usiedliśmy na ławeczce w pobliżu kościoła i wsłuchiwaliśmy się w śpiewy, które - choć odtwarzane – powodowały gęsią skórkę. Przyjrzawszy się ruinom uniwersytetu ruszyliśmy w stronę twierdzy Samuela, po czym zeszliśmy do miasta i spacerowaliśmy do wieczora. Jeszcze zanim zeszliśmy do miasta, spotkaliśmy prawdziwego żółwia, który przechadzał się przez zarośla. Bardzo się ucieszyliśmy, ponieważ pierwszy raz widzieliśmy żółwia nie-w-akwarium ;). Wieczorem Ohrid rozbrzmiał hałasem dyskotek i klubów, co naszym zdaniem odebrało mu trochę uroku. Trzeba jednak zrozumieć, że Macedończycy nie mają innego podobnego miejsca w swoim kraju, a gdzieś przecież trzeba jeździć na kolonie i wczasy. Posiedzieliśmy jeszcze na balkonie i dość wcześnie poszliśmy spać. Ten dzień odpoczynku niezbędny był do dalszej drogi, którą mieliśmy podjąć nazajutrz.



Dzień 2 cz.2: Skopje - Ohrid (181km)

Nie mieliśmy jeszcze sprecyzowanych planów na popołudnie, ale dość szybko dotarło do nas, że Skopje niekoniecznie nadaje się do zwiedzania, a znalezienie taniego noclegu w tym mieście może nie być łatwe. Niezwykle miły był nasz pierwszy kontakt z mieszkańcem tego miasta, który zagadnięty na przystanku autobusowym o drogę do centrum, zapytał nas czy to nasz pierwszy raz w Macedonii i czy jedziemy do Ochrydu, co natchnęło nas do podjęcia szybkiej decyzji, aby się tam udać (z rozmowy wywnioskowaliśmy, że stolica wg naszego rozmówcy niekoniecznie nadaje się do zwiedzania, co oczywiście nie oznacza, że tak jest). Nasz rozmówca okazał się kierowcą autobusu miejskiego i zaproponował, abyśmy pojechali z nim na dworzec. Wsiedliśmy do czerwonego, piętrowego autobusu przypominającego te w Londynie. Mieliśmy okazję pobieżnie obejrzeć kawałek miasta, które na pierwszy rzut oka rzeczywiście nie zachęcało do zwiedzania. Nie starczyło nam czasu, aby zobaczyć samo centrum, więc nie możemy powiedzieć nic więcej. Na dworcu nasz zaprzyjaźniony kierowca zostawił swój autobus i niczym się nie przejmując poszedł z nami do kasy, aby pomóc nam kupić bilety i dowiedzieć się o miejsce odjazdu autokaru do Ochrydu. Pewnie poradzilibyśmy sobie sami, ale jego zaangażowanie wzbudziło w nas poczucie bezpieczeństwa i radość, że zostaliśmy tak ciepło przyjęci. W tym momencie zostaliśmy napełnieni nadzieję i ufnością – był to przecież sam początek naszej przygody w dalekich południowych krajach. Odetchnęliśmy z ulgą na myśl o tym, że również tutaj żyją normalni, życzliwi ludzie i że nie jesteśmy zdani sami na siebie. To doświadczenie dało nam siły na kolejne 2 tygodnie wycieczki. Po wymianie pozdrowień życzył nam przyjemnej podróży i rozeszliśmy się. Zniknął niepokój i już spokojni zasiedliśmy w autokarze do Ochrydu. Czasu przed jego odjazdem wystarczyło tylko na krótki spacer w okolicach centrum. Droga okazała się długa i kręta. Jeszcze zanim autobus wyjechał ze Skopja, zobaczyliśmy nasz pierwszy i ostatni deszcz w tych południowych krajach. Jechaliśmy autostradą, zjeżdżając po drodze do kilku mniejszych miast i miasteczek, które swoim wyglądem oznajmiały, że jesteśmy już w innej strefie klimatycznej. Wszechobecne palmy, pinie i klimatyzatory na wszystkich budynkach zapowiadały, że będzie tu trochę cieplej. Nieco dalej autobus wjechał na pełne zakrętów górskie szosy i począł się wspinać. Po takiej jeździe kierowcy należała się chwila odpoczynku na przełęczy. Do Ochrydu dojechaliśmy późnym wieczorem. Na mapie były oznaczone wprawdzie jakieś kempingi nad jeziorem, ale znajdowały się w sporej odległości od samego miasta. Nadeszła jednak pomoc z góry – zanim jeszcze wyciągnęliśmy bagaże z autokaru oblegli nas miejscowi pragnący zaoferować nam pokoje. Kiedy zbiliśmy cenę (obowiązek na Bałkanach) pan wsadził nas do Zastawy i zawiózł pod swój domek. Nie przejął się zbytnio wystającym z bagażnika plecakiem, a jego styl jazdy uświadomił nam, że jesteśmy daleko od Europy, jaką znamy. Trąbiąc, wyprzedzając i przepychając się przez ciasne drogi miasteczka pokazał nam bałkański styl jazdy. Wprawdzie na miejscu okazało się, że warunki są dość skromne, ale przecież mieliśmy upragniony nocleg – modlitwy zostały wysłuchane.

czwartek, 30 sierpnia 2012

Dzień 2 cz.1: Belgrad - Skopje (440km)




Po noclegu w towarzystwie odgłosów barek na Dunaju, uroczyście otworzyliśmy pierwszą konserwę, którą zjedliśmy z dobrym serbskim chlebem. Następnie zwinęliśmy dobytek i czekaliśmy pod kempingową kawiarnią na naszych Łotyszów. Kempingowe WiFi przyciągnęło do pobliskich stolików liczną grupę posiadaczy netbooków, tabletów i smart fonów. Zaskoczeni poziomem serbskiej infrastruktury kempingowej sami odpaliliśmy facebooka na komórkach. Nadjechali Janis i Jolanta, po czym okazało się, że zostawili vozik u przyjaciół pod Belgradem i dalszą podróż odbędziemy bez przyczepki. Przejechaliśmy Belgrad i skierowaliśmy się dalej na południe. Naszą uwagę przykuła wzrastająca liczba meczetów, co uświadomiło nam, że przekraczamy granicę wpływów Imperium Tureckiego. Wgryzaliśmy się też coraz bardziej w górzyste tereny bałkańskiego półwyspu i ostatnią część Serbii pokonaliśmy zwykłą drogą. Kolejna granica. Добредојдовте во Македонија – w Macedonii powitała nas optymistycznie powiewająca flaga tego kraju, z której Macedończycy wydają się być bardzo dumni, wywieszając ją w różnych miejscach na wysokich masztach. Minęliśmy obskurne bramki autostradowe, które uświadomiły nam, że wjechaliśmy do niezamożnej, nieco zapomnianej byłej republiki jugosłowiańskiej. Tuż za granicą napotkaliśmy na odwołanie się tego słowiańskiego narodu do osoby Aleksandra Wielkiego zwanego Macedońskim. Jest to przedmiot sporu pomiędzy narodami, gdyż zarówno Grecja, Macedonia jak i Albania pragną włączyć go do swojej historii. Tuż za granicą zaczęliśmy rozglądać się za kantorem, w którym moglibyśmy nabyć nieco lokalnych pieniędzy. Jego brak okazał się jednak nie być problemem, gdyż zagadnięty pracownik stacji benzynowej zgodził się wymienić nam pieniądze. Już po chwili zorientowaliśmy się, że facet nie wydał nam żadnego pokwitowania i istnieje prawdopodobieństwo, że za 20 Euro otrzymaliśmy równowartość 50 centów (nie mieliśmy pojęcia o kursie tej waluty). Chwilę później podczas zakupu chleba okazało się, że pośpiech był niepotrzebny, bo cenę chleba podano mi w Euro (co jeszcze później potwierdziło się w wielu innych miejscach w Macedonii i Albanii, które przyjmują Euro, a do tego przy przeliczaniu cen panuje tutaj zaskakująca, skrupulatna uczciwość). W tym czasie byliśmy jednak jeszcze lekko nieufni i obawialiśmy się, że zostaniemy oszukani przy okazji takiej jak ta. Autostrada pustoszała z kilometra na kilometr. 

Łotysze wysadzili nas na węźle w okolicach Skopje. Już po rozejrzeniu się dookoła odczuliśmy lekki niepokój. Węzłem przejeżdżały bowiem maksimum 2 samochody na minutę. Na tym totalnym pustkowiu naszą konsternację wzmocnił widok szkieletu krowy w suchych zaroślach. Pierwszego stopa udało się jednak dość szybko złapać. Zabrał nas młody, wyglądający na typowego cwaniaczka, chłopak w tuningowanej Maździe. Z włączonym ogrzewaniem (na zewnątrz było jakieś 30 stopni – pewnie miał problemy z chłodzeniem silnika) – przewiózł nas na przedmieścia Skopje, które przywitały nas niezbyt zachęcającymi widokami. Już tutaj mieliśmy okazję po raz pierwszy zaobserwować bałkańskie podejście do obowiązku zapinania pasów w samochodzie. Nasz kierowca zapiął je po wjechaniu na autostradę, a kiedy tylko wjechaliśmy na miejską arterię, zwolnił, odpiął pas i otworzył okno, wyraźnie przybierając wyluzowaną pozycję w fotelu i pogłaśniając muzykę w radiu. Posilając się na ławce zauważyliśmy, że widok osób z dużymi plecakami nie należy tutaj do codzienności. Spore, jak na Macedonię miasto chyba nie jest głównym celem turystów.

środa, 29 sierpnia 2012

Dzień 1: Rzeszów - Belgrad (820km)



Wczesnym rankiem po skromnym i szybkim śniadaniu wyruszyliśmy w zachmurzony Rzeszów. Dotarliśmy na umówione z Łotyszami miejsce. Było dość chłodno. Spóźnieni o godzinę dotarli wreszcie i okazało się, że kluczyli już po mieście, gdyż ich GPS nie potrafił poprowadzić pod właściwy numer. Zapakowaliśmy się do samochodu, jeden z plecaków wrzucając na zamkniętą przyczepkę, która była przedmiotem późniejszych żartów z języka słowackiego. Kupując winietę nasz kierowca dowiedział się, że do auta podczepiony mamy Vozik. Okazało się, że słowo to brzmi śmiesznie nie tylko dla nas.  
Janis i Jolanta okazali się sympatycznymi towarzyszami tej części podróży. Dowiedzieliśmy się o nich kilku ciekawych rzeczy. Doszliśmy razem do wniosku, że opieka dentystyczna nie tylko w Polsce natrafia na problemy – Jolanta jest dentystką. Podczas podróży z nimi Ola zdążyła nadrobić braki snu z poprzednich dni. Popołudniu nadszedł czas, kiedy i moja głowa stała się ciężka. Skutecznie przebudził mnie jednak moment, w którym dostrzegłem, że kierowca ochlapuje sobie twarz wodą.
Wtedy uświadomiłem sobie, że przecież prowadzi samochód od poprzedniego wieczora, więc przydałoby się zająć go rozmową. W końcu dojechaliśmy do przejścia granicznego Węgry-Serbia. Uświadomiliśmy sobie, że już zapomnieliśmy, co to znaczy przekraczać strzeżoną granicę i przez chwilę zaczęliśmy się zastanawiać, czy aby na pewno nie potrzebujemy paszportów. Po ponad godzinie oczekiwania dojechaliśmy do budek i pogranicznicy postanowili zajrzeć do vozika (przyczepki). Była pusta (nie licząc plecaka). Janis i Jolanta wyjaśnili nam, że w drodze powrotnej zamierzają zakupić na południu Węgier około 1,5 tony watermelonów, na które już po drodze mieliśmy ochotę, gdy mijaliśmy przydrożne stragany wypełnione dopieszczonymi przez słońce owocami.
 
Tuż za granicą znacznie pogorszyła się jakość drogi. Cały czas była to jednak autostrada, dzięki czemu zmierzaliśmy na południe w dobrym tempie. Późnym wieczorem, po krótkim błądzeniu na przedmieściach Belgradu, Janis i Jolanta podwieźli nas pod samą bramę kempingu Dunav (nad Dunajem), na którym spędziliśmy noc. Już tutaj spotkaliśmy pierwszych rodaków podróżujących wypełnionymi samochodami. Po kolacji padliśmy na karimaty, ciesząc się przyjemnym (jeszcze) ciepłem nocy.
 

Jak to się zaczęło...

 
Po tym jak dowiedzieliśmy się, że nasz wypad nad polskie morze niekoniecznie uda się przeprowadzić z darmowymi noclegami, stwierdziliśmy, że trzeba zaplanować urlop z cięciem kosztów. Pod uwagę braliśmy podróż autostopem po polskim wybrzeżu z niepewną pogodą i dość wysokimi cenami kempingów. Już po 2 dniach zrodził się pomysł wyruszenia na bułgarskie wybrzeże Morza Czarnego. Przez kolejne 3-4 dni pojawiały się średnio 3 pomysły dziennie. Chorwacja, Czarnogóra – kusiły nas pięknymi wybrzeżami. Spojrzeliśmy jednak dalej na południe i pomyśleliśmy o wyprawie do zapomnianego przez Europę kraju – kolebki Ilirów – Albanii. Następne dni spędziliśmy na poszukiwaniu informacji o Kraju Orłów. Kolejne znajdowane zdjęcia wybrzeża Morza Jońskiego coraz bardziej uwodziły naszą wyobraźnię. Jednocześnie sterty przeczytanych informacji coraz bardziej intrygowały nas i mobilizowały do przygotowań. Wyjazd zaplanowaliśmy na piątek rano – pierwszy dzień urlopu (chcieliśmy jak najszybciej rozpocząć przygodę). Aby nieco przyspieszyć podróż, postanowiliśmy poszukać kogoś, kto wywiózłby nas choć kawałek na południe – planując, że dobrze byłoby dostać się do Budapesztu. Na jakieś 4 dni przed wyjazdem udało się nawiązać kontakt przez Carpooling z dwójką Łotyszów, którzy tego samego dnia mieli zamiar przejeżdżać przez Polskę w drodze do Grecji. W najśmielszych marzeniach nie spodziewalibyśmy się, że uda się od razu dotrzeć tak daleko. Po krótkich negocjacjach zgodzili się zabrać nas do Macedonii za 50 Euro. Umówiliśmy się w Rzeszowie.

Do samego końca nasz wyjazd stał pod znakiem zapytania. Nie mieliśmy pieniędzy. Dopiero w czwartek koło południa Kuba odebrał zaległe wynagrodzenie, a do załatwienia było jeszcze setki spraw. Karimata, dżemiki, maska do nurkowania, nocleg w Belgradzie itd.. W pociąg do Rzeszowa musieliśmy wsiąść w czwartek o 18:00. Popołudniowa bieganina dobiegła końca i wkroczyliśmy na peron.
Gliwice - Rzeszów (270km)

W poci
ągu wyobraźnia i ekscytacja nadchodzącymi dniami dawały się we znaki. Pociąg sunął mozolnie po torach między Katowicami i Krakowem, a kiedy przyspieszył, ucieszyliśmy się, że jesteśmy coraz bliżej. Późnym wieczorem dotarliśmy do Rzeszowa. Do stojących bezradnie na środku placu podjechała taksówka, z której wysiedli ludzie. Kuba niefrasobliwie zaproponował 20 zł, na co taksówkarz bez mrugnięcia okiem się zgodził (pewnie mogliśmy pojechać za mniej;). Krótki, acz regenerujący nocleg u Wawrzyńca pozwolił nabrać sił przed długą podróżą.