Wczesnym rankiem po skromnym i szybkim śniadaniu wyruszyliśmy w zachmurzony Rzeszów. Dotarliśmy na umówione z Łotyszami miejsce. Było dość chłodno. Spóźnieni o godzinę dotarli wreszcie i okazało się, że kluczyli już po mieście, gdyż ich GPS nie potrafił poprowadzić pod właściwy numer. Zapakowaliśmy się do samochodu, jeden z plecaków wrzucając na zamkniętą przyczepkę, która była przedmiotem późniejszych żartów z języka słowackiego. Kupując winietę nasz kierowca dowiedział się, że do auta podczepiony mamy Vozik. Okazało się, że słowo to brzmi śmiesznie nie tylko dla nas.

Wtedy uświadomiłem sobie, że przecież prowadzi samochód od poprzedniego wieczora, więc przydałoby się zająć go rozmową. W końcu dojechaliśmy do przejścia granicznego Węgry-Serbia. Uświadomiliśmy sobie, że już zapomnieliśmy, co to znaczy przekraczać strzeżoną granicę i przez chwilę zaczęliśmy się zastanawiać, czy aby na pewno nie potrzebujemy paszportów. Po ponad godzinie oczekiwania dojechaliśmy do budek i pogranicznicy postanowili zajrzeć do vozika (przyczepki). Była pusta (nie licząc plecaka). Janis i Jolanta wyjaśnili nam, że w drodze powrotnej zamierzają zakupić na południu Węgier około 1,5 tony watermelonów, na które już po drodze mieliśmy ochotę, gdy mijaliśmy przydrożne stragany wypełnione dopieszczonymi przez słońce owocami.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz