Dzień 2 cz.1: Belgrad - Skopje (440km)

Po noclegu w towarzystwie odgłosów barek na Dunaju, uroczyście otworzyliśmy pierwszą konserwę, którą zjedliśmy z dobrym serbskim chlebem. Następnie zwinęliśmy dobytek i czekaliśmy pod kempingową kawiarnią na naszych Łotyszów. Kempingowe WiFi przyciągnęło do pobliskich stolików liczną grupę posiadaczy netbooków, tabletów i smart fonów. Zaskoczeni poziomem serbskiej infrastruktury kempingowej sami odpaliliśmy facebooka na komórkach. Nadjechali Janis i Jolanta, po czym okazało się, że zostawili vozik u przyjaciół pod Belgradem i dalszą podróż odbędziemy bez przyczepki. Przejechaliśmy Belgrad i skierowaliśmy się dalej na południe. Naszą uwagę przykuła wzrastająca liczba meczetów, co uświadomiło nam, że przekraczamy granicę wpływów Imperium Tureckiego. Wgryzaliśmy się też coraz bardziej w górzyste tereny bałkańskiego półwyspu i ostatnią część Serbii pokonaliśmy zwykłą drogą. Kolejna granica. Добредојдовте во Македонија – w Macedonii powitała nas optymistycznie powiewająca flaga tego kraju, z której Macedończycy wydają się być bardzo dumni, wywieszając ją w różnych miejscach na wysokich masztach. Minęliśmy obskurne bramki autostradowe, które uświadomiły nam, że wjechaliśmy do niezamożnej, nieco zapomnianej byłej republiki jugosłowiańskiej. Tuż za granicą napotkaliśmy na odwołanie się tego słowiańskiego narodu do osoby Aleksandra Wielkiego zwanego Macedońskim. Jest to przedmiot sporu pomiędzy narodami, gdyż zarówno Grecja, Macedonia jak i Albania pragną włączyć go do swojej historii. Tuż za granicą zaczęliśmy rozglądać się za kantorem, w którym moglibyśmy nabyć nieco lokalnych pieniędzy. Jego brak okazał się jednak nie być problemem, gdyż zagadnięty pracownik stacji benzynowej zgodził się wymienić nam pieniądze. Już po chwili zorientowaliśmy się, że facet nie wydał nam żadnego pokwitowania i istnieje prawdopodobieństwo, że za 20 Euro otrzymaliśmy równowartość 50 centów (nie mieliśmy pojęcia o kursie tej waluty). Chwilę później podczas zakupu chleba okazało się, że pośpiech był niepotrzebny, bo cenę chleba podano mi w Euro (co jeszcze później potwierdziło się w wielu innych miejscach w Macedonii i Albanii, które przyjmują Euro, a do tego przy przeliczaniu cen panuje tutaj zaskakująca, skrupulatna uczciwość). W tym czasie byliśmy jednak jeszcze lekko nieufni i obawialiśmy się, że zostaniemy oszukani przy okazji takiej jak ta. Autostrada pustoszała z kilometra na kilometr.
Łotysze wysadzili nas na węźle w okolicach Skopje. Już po rozejrzeniu się dookoła odczuliśmy lekki niepokój. Węzłem przejeżdżały bowiem maksimum 2 samochody na minutę. Na tym totalnym pustkowiu naszą konsternację wzmocnił widok szkieletu krowy w suchych zaroślach. Pierwszego stopa udało się jednak dość szybko złapać. Zabrał nas młody, wyglądający na typowego cwaniaczka, chłopak w tuningowanej Maździe. Z włączonym ogrzewaniem (na zewnątrz było jakieś 30 stopni – pewnie miał problemy z chłodzeniem silnika) – przewiózł nas na przedmieścia Skopje, które przywitały nas niezbyt zachęcającymi widokami. Już tutaj mieliśmy okazję po raz pierwszy zaobserwować bałkańskie podejście do obowiązku zapinania pasów w samochodzie. Nasz kierowca zapiął je po wjechaniu na autostradę, a kiedy tylko wjechaliśmy na miejską arterię, zwolnił, odpiął pas i otworzył okno, wyraźnie przybierając wyluzowaną pozycję w fotelu i pogłaśniając muzykę w radiu. Posilając się na ławce zauważyliśmy, że widok osób z dużymi plecakami nie należy tutaj do codzienności. Spore, jak na Macedonię miasto chyba nie jest głównym celem turystów.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz