czwartek, 13 września 2012

Dzień 9: Ksamil - Ulcinj [Ulqin] (395km)



Po zjedzeniu śniadania i zwinięciu namiotu pożegnaliśmy się z Anią i Adrianem i wyszliśmy na drogę. Złapaliście kiedyś na stopa busa? Nam się udało. Złapać busa w Albanii nie jest trudno, gdyż z powodu braku przystanków ludzie wychodzą tam poprostu na drogę i czekają, a bus zbiera wszystkich po kolei. Nam jednak udało się złapać busa i pojechać za darmo, pomimo, że siedziały w nim osoby, które za podróż płaciły. Jak się czuli? Czy kierowca musiał im sie tłumaczyć? Nie wiemy. Złapaliśmy jeszcze dwóch facetów w małym autku i dojechaliśmy do Sarandë. Panowie widocznie nie zrozumieli o co nam chodzi, bo zamiast wysadzić nas na trasie, wwieźli nas do centrum (myśleliśmy, że chcą nas przewieźć na drugą stronę miasta - dopiero później okazało się, że wyjazd z miasta jest tylko jeden i mogli nas tam zostawić). Zaczęliśmy krążyć po mieście w poszukiwaniu jakiejś tablicy z drogowskazem. Zapomniejliśmy na chwilę, że jesteśmy w Albanii. Postanowiliśmy więc popytać miejscowych. Tutaj napotkaliśmy na skrajny przypadek mentalności Albańczyków, jeśli chodzi o kwestię podróżowania. Podeszliśmy do młodego gościa (na oko w naszym wieku), który twierdził, że po angielsku rozmawia "a little". Zapytaliśmy go o kierunek wylotu do Vlorë, aby przy tej drodze łapać stopa. Chłopak stwierdził, że musimy podejść 2 ulice dalej, skąd odjeżdżają busy do Vlorë. Wytłumaczyśmy mu, że nie chcemy wydawać pieniędzy (kończyły nam się albańskie Leki) i że podróżujemy stopem, czyli łapiemy ludzi, którzy zechcą nas zabrać autem za darmo, a jedyne czego potrzebujemy, to wskazania kierunku wylotu na Vlorë. Chłopak odparł, że najlepiej będzie jechać tam busem - tak jakby nie zrozumiał nic z tego, co mu powiedzieliśmy. Być może tak było, ale bardziej prawdopodobne wydało się nam, że tak jak już wcześniej napotkani uznał, że w ten sposób tam nie dojedziemy i udzielił nam życzliwej porady. Niezrażeni poszliśmy dalej i odnaleźliśmy drogę. Oddaliliśmy się nieco od centrum i łapaliśmy stopa. Ponieważ staliśmy dośc długo - może pół, może godzinę, a mijało nas sporo busów z napisem Gjirokaster, postanowiliśmy pojechać najpierw do tego miasta, by stamtąd łapać stopa na północ Albanii. Poprzednio jechaliśmy piękną drogą przez góry, która na mapie zdawała się być niższej klasy niż droga z Gjirokaster do Fier. Chętnie przejechalibyśmy drugi raz wybrzeżem, ale stwierdziliśmy, że tak będzie ciekawiej. Przy wzrastającym upale przebiegła nam przez głowy myśl, że łapanie stopa przez kilka następnych godzin może być ciężkie. Dobrze byłoby złapać w Gjirokaster kogoś, z kim będziemy jechać na tyle długo, że zdąży minąć największy skwar. Ponieważ wyjazd z miasta był jeden, wystarczyło zmienić napis na kartce. Wkrótce podeszła do nas młoda kobieta i wskazała na stojący 30 metrów za nami samochód. Dżiko i Marija byli dwójką młodych Włochów podróżujących samochodem po Albanii. Zaraz po tym jak ruszyliśmy po samochodzie rozsypało się spaghetti. Cienkie słomki latały na zakrętach po całym samochodzie, a próbująca ogarnąć rozgardiasz Marija przez śmiech oznajmiła "We are Italians, what did you expect?". Powodów do śmiechu było więcej - była to chyba najweselsza podróż tej wyprawy. W czasie jazdy wszyscy zachwycaliśmy się stanem albańskich dróg, pięknem gór i dziewiczością przyrody. Opowiedzieli nam o życiu w Mediolanie i Vicenzie, a gdy my opowiedzieliśmy o sobie, zdawali się być zaskoczeni naszym wiekiem. Najbardziej
Ledwo wysadzili nas pod Gjirokaster, nie zdążyliśmy nawet przenieść plecaków do cienia, bo na poboczu już zatrzymał się pusty MAN z przyczepą. Uradowani załadowaliśmy się do środka i kolejny raz okazało się, że kierowca nie bardzo mówi po angielsku. Nie przeszkodziło nam to jednak w poznaniu jego historii życia. W prawdzie zdarzały się momenty, że zupełnie nie rozumieliśmy co do nas mówi i kilkuminutowy wywód na migi kończył się fiaskiem. Dowiedzieliśmy się, że nasz kierowca ma na imię Nol i wraca z Sarandy do Lezhe. Mieliśmy szczęście, gdyz po drodze mieliśmy dwa największe Albańskie miasta, przez które mogłoby być trudno przejechać, gdybysmy utknęli gdzieś w centrum. Do przejechania mieliśmy niecałe 300 km, co w Albańskich warunkach oznacza dobre kilka godzin jazdy, wyszło około 9! Warto jednak zaznaczyć, że po drodze odwiedziliśmy warsztat (mieliśmy - jak Nol to określił - mikroproblem z kołem lub oponą), zostaliśmy zaproszeni najpierw na kawę (gdzie spotkaliśmy się z kolegą Nola), potem na obiad, no i pokonaliśmy niemałą liczbę wybojów, na których nasz driver musiał niemal zatrzymywać samochód. Ta podróż była dla nas jednak niezwykle ciekawa, bo mieliśmy okazję naprawdę sporo zobaczyć - jechaliśmy w końcu główną drogą północ-południe.

Może najpierw conieco o drodze. Tak jak pisałem wcześniej, na mapie wyglądała na drogę wysokiej klasy (chwilami taka była). W wielu miejscach na własne oczy zobaczyliśmy to, co później mieliśmy okazję przeczytać w przewodniku: "Albania rozwija sieć dróg asfaltowych." Podobno do lat 90 XX wieku takie drogi były tutaj rzadkością. Widać, że jakiś czas temu Albania rozpoczęła dużo prac budowlanych, ale zdarza się, że mosty czy wiadukty wybudowane do połowy świecą pustkami, tak jakby zabrakło pieniędzy na dokończenie budowy. Trzeba zaznaczyć, że Albania to kraj w 80% górzysty, więc budowanie nowych dróg jest tutaj naprawdę kosztowne. Po drodze zdarzały się jednak odcinki lepszej drogi. Ba. Wjechaliśmy nawet na autostradę - najpierw na taką prawdziwą, prowadzącą przez pola, a potem na trochę inną - nietypową. Przy nietypowej autostradzie co 50-100 metrów znajdowały się posesje z różnymi firmami, knajpami, stacjami, warsztatami itp. Albańczycy mogą pochwalić się niemałą długością autostrad w kraju. Wygląda to tak, że jedziemy dwujezdniową drogą z wjazdami na posesje, która jest oznaczona jako autostrada, następnie mijamy znak odwołujący autostradę, przecinamy rondo lub skrzyżowanie i znów mijamy znak, że wjechaliśmy na autostradę. Biorąc przykład, moglibyśmy oznaczyć naszą Gierkówkę jako autostradę od skrzyżowania do skrzyżowania i tym samym zyskalibyśmy kolejne kilometry szybkich dróg bez wysiłku. Oprócz mnóstwa aut i ciężarówek stojących na poboczu (np. przy knajpie), spotkać możemy też nieco bardziej egzotyczne widoki. Kiedy jedliśmy obiad, przez autostradę dwóch panów z kijkami przeganiało stado baranów na drugą stronę arterii. W innym miejscu młody jegomość stojąc w pasie rozdziały pomiędzy jezdniami trzymał za uszy żywego królika, którego - jak się domyśliliśmy - pewnie chciał okazyjnie sprzedać. Jesteśmy w Azji - pomyśleliśmy.
Jeszcze kilka zdań na temat stylu jazdy w Albanii (i ogólnie na bałkanach). Jazda po tutejszych drogach może naprawdę skutecznie wyleczyć z pośpiechu, przeklinania i w ogóle żywienia jakichkolwiek oczekiwań co do czasu przejazdu. Po prostu - jak zajedziemy, to będziemy na miejscu, nie wcześniej. Na niektórych odcinkach dróg trzeba przygotować się na średnią prędkość około 30km/h. W trzy godziny uda się przejechać 90 km. Półmetrowe dziury w drodze to jedno (często zdarzają się też odkryte studzienki). Na drogach i ulicach trzeba liczyć się z tym, że w każdej chwili ktoś przed nami może zechcieć zatrzymać się na drodze, aby porozmawiać z kolegą, wyskoczyć do sklepu, czy poszukać czegoś w bagażniku. To ludzka rzecz. Nikt się nie denerwuje, nie wyzywa, nie grozi. Jeżeli jest opcja wyminięcia (nieważne czy z przeciwka ktoś jedzie, jak zauważy to poczeka) to jedziemy dalej. Na drogach kierowcy wymieniają krótkie trąbnięcia w charakterze pozdrowień. Ruch w Tiranie podobno przypomina ten z Bagdadu czy New Delhi, choć nie możemy tego potwierdzić.

Niezwykle miło zaskoczyła nas gościnność naszego kierowcy, który najpierw kupił nam po kolbie kukurydzy prosto z żaru (sprzedają tam takie przy drogach - Oli nie bardzo smakowała - jak dla mnie bomba). Potem zapytał: "Alexandra you cafe? Jakob you cafe?" i wszystko jasne. Zatrzymaliśmy się w niby kiepskim przydrożnym barze, który rozbudowano pewnie po upadku komunizmu i zwiększeniu dostępności szkła i plastiku. Trzeba jednak powiedzieć, że podali wyśmienitą kawę. Przypomniały nam się Włochy, kiedy niedaleko Asyżu, na jakimś totalnym zadupiu młody ekspedient-barista ukręcił nam taką kawę, że tylko się oblizaliśmy. Często brakuje w Polsce takich miejsc, ale niesieciowych stacji czy barów z latte w papierowym kubku, a przytulnych małych lokali czy budek, w których podawaliby coś więcej niż rozpuszczalną nescafe ze śmietanką w proszku albo inny tego typu wynalazek. Kiedy Nol zamienił już parę zdań z kolegą (też tirowcem), pojechaliśmy dalej. W drodze nasz szofer opowiadał nam łamaną angielszczyzną o swoich córkach, życiu, pracy, mafii, albańskich zwyczajach i strukturze wyznaniowej narodu. W życiu nie spodziewalibyśmy się, że tyle rzeczy można dogadać nie znając języka. Nol kilkukrotnie pisał różne rzeczy na serwetce leżącej koło drążka zmiany biegów, a kiedy dostrzegł w naszych twarzach wyraźną troskę o trajektorię jazdy na wprost, po prostu zatrzymał się na drodze i objaśniał nam cały temat. Widać - nie spieszyło mu się. Nasza wspólna podróż dobiegła końca przed Lezhë, gdzie po krótkiej wymianie pozdrowień zatrzymaliśmy busa jadącego do Shkodër. W drodze udało się zagadnąć do młodego Albańczyka, który doskonale mówił po angielsku i zrozumiał, że jedziemy autostopem i chcemy wysiąść przed wjazdem do miasta, na trasie do Muriqan (przejścia granicznego z Czarnogórą). Jeszcze przed odjazdem kierowca zgodził się wziąć od nas 400 Leków zamiast 1200 (tutaj Ola dała się poznać w swoich zdolnościach negocjacyjnych po albańsku ;)
 
Kiedy wysiedliśmy pod Shkoder robiło się już dość ciemno. Ciągle jednak wierzyliśmy, że tego dnia przekroczymy granicę, choć rano usłyszeliśmy, że może to być trudne. Byliśmy już niedaleko. Przeszliśmy przez most nad rzeką Bunë i stnęliśmy w pobliżu latarni - był już prawie zmierzch. Nie staliśmy jednak długo, bo po chwili zatrzymał się Mercedes. Nie był to jednak typowy, albański, stary trup, ale nowa klasa E, więc znów rozsiedliśmy się wygodnie. Kierowca zapytał skąd jesteśmy, po czym oznajmił nam, że jest piłkarzem 1 ligi albańskiej. Zrobiło się śmiesznie kiedy Ola zapytała, czy jest sławny (powiedział, że jeszcze nie, ale możliwe, że już niedługo ;). Piłkarz był na tyle miły, że podrzucił nas pod same zabudowania graniczne i życzył powodzenia. Jeszcze zanim zdążyliśmy dobrze wysiąść, podszedł do nas taksówkarz proponujący usługi. Nawiązała się krótka dyskusja i ten również życzył nam powodzenia i wrócił do samochodu. Ponieważ mieliśmy jeszcze 200 Leków (1,5Euro). Pomyśleliśmy, że może uda się coś jeszcze przed granicą kupić. Cały ten dzień marzyliśmy o arbuzie, choć wydawało nam się raczej wątpliwe, żeby na przejściu granicznym czy w hotelo-restauracji sprzedawano po zmierzchu arbuzy. Jakież było nasze zaskoczenie, gdy jakieś 300 metrów od terminala granicznego natrafiliśmy na stragan z owocami! Co więcej, mieli jeszcze 2 arbuzy. Podskoczyliśmy z radości i zakupiliśmy jeden dorodny owoc. Chłopak powitał nas w Albanii ;) po czym wyjaśniliśmy mu, że właśnie wyjeżdżamy z tego kraju (przyszliśmy od strony granicy, więc miał prawo tak sądzić). Przekroczyliśmy granicę, po czym rozwinęliśmy kartkę oznajmiającą, że chcemy dostać się do Ucinj - pierwszego czarnogórskiego miasteczka za granicą.
 
 


 

Zapadła całkowita ciemność. Kolejny raz pojawiła się wątpliwość, czy uda się dziś znaleźć sensowny nocleg. Po chwili zatrzymał się Golf na kosowskich tablicach i po upewnieniu się, że nie przemycamy narkotyków (sic!), zostaliśmy zaproszeni do środka. Dwóch Albańczyków z Kosowa jechało wypocząć w Ulqin (albańska nazwa Ulcinj, które zresztą jest miastem w 80% albańskim). Jak się okazało, oni również nie mieli na ten moment załatwionego noclegu, musieli więc - podobnie jak my - poszukać czegoś po dotarciu na miejsce. W drodze dowiedzieliśmy się, że Perver (nie mówiliśmy mu jak jego imię kojarzy się po polsku ;) i Abdullah są Albańczykami z Kosowa (mocno podkreślali ten fakt), pracują w piekarni w Prizren. Rozmawialiśmy z nimi o sytuacji w tym państwie i o przyczynach trudności z uznaniem niepodległości tego obszaru. Wielka Albania - to termin odnoszący się do regionu zamieszkanego przez Albańczyków. Oprócz samej Albanii są to południowo-wschodnie krańce Czarnogóry, niepodległe (lub jak kto woli serbskie) Kosowo, zachodnia Macedonia i północne obszary Grecji. Łącznie żyje na tych terenach około kilkunastu milionów Albańczyków, choć liczba ta może być przesadzona. Wg naszego rozmówcy uznanie niepodległości Kosowa mogłoby doporowadzić do podobnych roszczeń pozostałych przytoczonych terytoriów. Być może ze względu na bezpieczeństwo, sama Republika Albanii wydaje się być obojętna tym wszystkim sporom dookoła i cierpliwie czeka, aż obszary te same sobie poradzą, a następnie przyłączą się do niej dobrowolnie, jako niepodległe państwa. Są to tylko luźne dywagacje i jeśli ktoś może coś wnieść do tematu to zapraszamy. Podczas ożywionej dyskusji kierowca zdążył jeszcze zabłądzić po ciemku, ale zagadnięty po albańsku przechodzień szybko wskazał właściwą drogę. Zbliżaliśmy się do Ulcinj. Poprosiliśmy naszych dobrodziejów aby zapytali kogoś o kemping. Zagadnięty na ulicy facet wsiadł na skuter i poprowadził nas do domu, w którym nasi Albańczycy znaleźli nocleg w apartamencie, a my na przydomowym, bardzo miłym kempingu rozbiliśmy namiot. Przygotowani na targowanie (słyszeliśmy, że Czarnogóra jest droga), bardzo się zdziwiliśmy, kiedy właściciel sam zaproponował 8 Euro. OK! Deal! :) Po rozbiciu namiotu pod baldachimem z winogron i kiwi (pierwszy raz widzieliśmy jak rosną), marzyliśmy już tylko o prysznicu i pójściu spać. Kolejna noc w bezpiecznym miejscu. Psalm 91

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz