czwartek, 20 września 2012

Dzień 11: Kotor - Orašac (104km)

Nad ranem obudził nas upał. Z 35 stopni w nocy powoli wchodziło na 40. Śniadanie u babci zjedliśmy naprawdę solidne. Do tego dostaliśmy kawę po turecku, a złożona babci wizyta sąsiada lub brata zachęciła ją do zaproponowania nam rakiji. O 8 rano! Grzecznie odmówiliśmy, na co tylko się uśmiechnęła i oboje z dziadkiem golnęli sobie po jednym. Babcia cieszyła się z naszej wizyty i częstowała nas wszystkim co tylko miała. Po obfitym śniadanku pożegnaliśmy się i wyszliśmy w stronę miasta. Chcieliśmy wysłać pocztówki, więc trzeba było znaleźć pocztę. Czekając na Olę pod pocztą spotkałem Polaków, którzy przyjechali do Kotoru rowerami. Tego dnia również wybierali się do chorwackiego Dubrovnika. Pogadaliśmy chwilę, po czym wyszliśmy w stronę wylotówki z miasta, aby złapać stopa do Herceg Novi - naszego następnego przystanku na drodze do Chorwacji.
Po niedługim czasie zatrzymał się fancy Passat z dwoma zadowolonymi z życia kolesiami. W drodze nie rozmawialiśmy zbyt dużo, ale miłe było, kiedy zatrzymali się na tarasie widokowym, żebyśmy zrobili zdjęcia, a na podróż dostaliśmy po zimnej coca-coli. 
Krętą drogą objeżdżaliśmy całą Bokę Kotorską, u której wejścia leży Herceg Novi. Po drodze praktycznie cały czas wpatrywaliśmy sie w krajobrazy - naszą uwagę zwróciły szczególnie Monastyr Św. Jerzego i Wyspa Matki Boskiej na Skale. Dwie małe wysepki (jedna z nich jest sztuczna) położone na środku zatoki zapraszają swoim z daleka widocznym urokiem. Kiedyś jeszcze tam wrócimy. Chłopaki dowieźli nas do Herceg Novi. Tam wysiedliśmy i udaliśmy się w stronę centrum. Już po pięciu minutach marszu ciężar naszych plecaków dał nam się we znaki, więc postanowiliśmy spróbować oddać je gdzieś na przechowanie. Zakupiwszy bałkańskie bułki z parówką rozsiedliśmy się na schodach i zaczęliśmy główkować co by tu zrobić z balastem. Ponieważ potrzebowaliśmy skorzystać z kafejki internetowej, żeby znaleźć kemping pod Dubrovnikiem, postanowiliśmy połączyć te dwie sprawy i znaleźliśmy kafejkę, w której przypadkiem zagadnęliśmy czy nie znają tu miejsca, gdzie można bezpiecznie zostawić plecaki. Młoda pani zaproponowała, że je nam przechowa, na co właśnie liczyliśmy.
W kafejce zajęliśmy komputer, przy którym wypoczywał lokalny kot. Zdaje się, że w ogóle nie przejął się naszą wizytą, bo dalej leżał na biurku, przy którym usiedliśmy. Pomyśleliśmy, że był to kot o typowo czarnogórskich cechach, gdyż na zaczepki ze strony Oli nie reagował zbyt żywo i dawał nam do zrozumienia, żebyśmy dali mu spokój. Wyszliśmy zwiedzać miasto chyba w największy upał, cały czas szukając takich uliczek, które oferowałyby choć odrobinę cienia. Totalnie oczarowała nas cerkiew św. Michała Archanioła umiejscowiona na głównym placu miasta, otoczona 4 wysokimi palmami, które w połączeniu z białym kamieniem tworzyły niesamowity klimat. Obok znajdował się zdrój stylowo nawiązujący do otoczenia. Trudno sobie wyobrazić Albanię i Czarnogórę bez takich zdrojów. W tym klimacie są one raczej koniecznością niż luksusem.
Niejednokrotnie w największy upał pozwalały nie tylko się napić, ale zmoczyć sobie twarz i ręce, co daje choćby chwilową ulgę. Po obejrzeniu wąskich, ukwieconych uliczek weszliśmy na górę, gdzie znajdowała się forteca Kanikula. Rozpościerał się z niej niesamowity widok na miasteczko i sporą część Boki Kotorskiej z wyjściem na pełne morze. W Herceg Novi kupiliśmy sobie ciderki i poszliśmy wypić je nad zatoką, siadając w cieniu. Jeszcze tylko magnesik na lodówkę (zbieramy magnesiki z wszystkich miast), jakieś nektarynki i wyruszyliśmy w stronę trasy do Dubrovnika. Ponieważ łapanie stopa wymaga przynajmniej kawałka pobocza lub jakiejkolwiek przestrzeni do zatrzymania, przeszliśmy 3 kilometry wzdłuż głównej drogi, przy której po prawej stronie ciągnął się mur oporowy zaraz przy krawędzi jezdni. Kiedy już zrzucliśmy plecaki na przystanku autobusowym, myśleliśmy, że jesteśmy uratowani. Przez następne 1,5 - 2 godziny machaliśmy naprzemian kartką z napisem Dubrovnik i z symbolem HR, chcąc wydostać się gdziekolwiek w stronę Chorwacji. W pewnym momencie zatrzymał się Smart na włoskich tablicach, który wydał nam się znajomy. Podbiegliśmy w międzyczasie uświadamiając sobie, że to nasi znajomi makaroniarze, z którymi jechaliśmy do Gjirokaster. Tym razem mieli jednak zbyt zapakowane auto i zatrzymali się, żeby się z nami przywitać i życzyć powodzenia. Jakiś czas później zatrzymał się Golf - też na włoskich numerach. Kierowca zgodził się zabrać nas do Dubrovnika. Był to Albańczyk z Kosowa, który wracał z urlopu do Włoch. W drodze nie rozmawialiśmy zbyt wiele, nie licząc kilku zdań po niemiecku wypowiedzianych przez Olę. Dowiedzieliśmy się, że czarnogórsko-chorwacka granica w tym miejscu jest bardzo pilnie strzeżona i często zdarza się, że pogranicznicy każą wyładowywać zawartość bagażników, szczególnie obywatelom Albanii, Czarnogóry czy Kosowa. Przekroczyliśmy granicę i po niedługim czasie naszym oczom ukazała się Perła Adriatyku. Ponieważ zostawiliśmy sobie ją na dzień następny, minęliśmy miasto i dojechaliśmy do upatrzonego 2 miejscowości dalej kempingu Pod Maslinom.
Kiedy wysiadaliśmy z auta żegnając się z Albańczykiem, było już prawie ciemno. Na kempingu okazało się, że nie ma już miejsca i nie możemy zostać przyjęci. Pierwszy raz spotkaliśmy się z taką sytuacją. Nie ma nawet 4 metrów kwadratowych? - pytaliśmy. - Sorry, we're full. Na szczęście 30 metrów dalej, po drugiej stronie ulicy znajdował się drugi kemping, również umiejscowiony w gaju oliwnym. To już był ten czas, kiedy nauczeni wcześniejszymi doświadczeniami, bezbłędnie potrafiliśmy ocenić jakość miejsca na namiot pod względem ekspozycji na słońce, której unikaliśmy jak ognia. Namiot rozbiliśmy w miejscu całkowicie zacienionym przez stare oliwki. Zdążyliśmy jeszcze zrobić małe zakupy w miejscowym sklepie i poszliśmy na plażę napić się owocowego piwa i odpocząć przy szumie fal. Ponieważ nabrzeże w tym miejscu dość ostro opada do morza, trzeba było zejść stromą drogą na plażę. Wracając poczuliśmy więc zmęczenie i już po 50 metrach postanowiliśmy odpocząć na ławce. Zadowoleni, ale zaniepokojeni stromizną, którą trzeba było przejść po całym męczącym dniu i owocowym piwie, zbieraliśmy siły aby podejść następne 50 metrów (w rzeczywistości nie było tak ciężko, ale śmieszyło nas nasze rosnące z dnia na dzień lenistwo). Z dołu nadjechał samochód. Kiedy Ola machnęła ręką, raczej nie spodziewała się podwózki (do góry było jakieś 400 metrów). Chichocząc wsiedliśmy do auta i nasza podróż na górę trwała maksymalnie minutę. Podziękowaliśmy ładnie i udaliśmy się na kemping, żeby na karimatach złożyć głowy przed jutrzejszym długim dniem

1 komentarz: