wtorek, 11 września 2012

Dzień 6: Himarë - Ksamil (67km)

Po zjedzeniu śniadania spakowaliśmy manatki i ruszyliśmy w drogę. Do miejsca, na którym nam najbardziej zależało, mieliśmy już dość niedaleko. Dotarliśmy w miejsce odjazdu busa do Sarandë. Dowiedzieliśmy się, że jest on niedrogi, a ponieważ było jeszcze trochę czasu zacząłem łapać stopa na niewielkiej wysepce na skrzyżowaniu. W innym rejonie nigdy nie przyszłoby mi to do głowy, ale nauczony już bałkańskiego braku zasad poprostu stanąłem w tym miejscu. Po chwili dostrzegłem, że kierowcy nadjeżdżający raz przejezdżają lewą, raz prawą stroną wysepki. Okazało się, że stoję na rondzie o średnicy 2 metrów, które połowa kierowców pokonuje częściowo pod prąd. Podjechał bus. Po zapakowaniu się do środka ucieszyło nas zimne powietrze dmuchające z góry. Rozpoczęliśmy podróż. Powoli zaczęło do nas docierać, że odległości na mapie nie są tak istotne, jak czas przejazdu. Pewnie pamiętacie, jak w literaturze opisującej dawne czasy, używało się określeń: "dzień drogi", "pół dnia drogi" itd... Droga wiodła przez góry krętymi serpentynami. Wysoki bus zachowuje się na zakrętach inaczej niż auto osobowe, więc podróż nie była zbyt przyjemna. Nie tylko Ola bardzo ciężko przeżywała tą podróż, bo widzieliśmy, że dziewczyna przed nami również zmieniała kolory na twarzy. Mimo tego, iż kierowca sprawnie radził sobie na drodze, doskonale zaprezentował nam również bałkańskie poczucie czasu i miejscowe priorytety. Znacznie ważniejsze od szybkiego dotarcia do celu, jest tutaj zacieśnianie więzów społecznych, nastawienie na kontakt z człowiekiem. Zdaje się, że zaniedbanie rozmowy z kolegą przy drodze byłoby większym przewinieniem niż spóźnienie autobusu. Zresztą - rozkład jazdy i tak tu nie istnieje, jedyne na co można liczyć, to przyblizony czas odjazdu i dotarcia do celu. Piękne w mentalności miejscowych jest to, że droga staje się dla nich celem samym w sobie. Nikt nie robi wyrzutów kierowcy busa, który idzie się napić lub zatrzymuje sie na papierosa i wesoło gawędzi ze znajomym. W tym kraju po prostu nie da się spóźnić.

Kiedy zajechaliśmy już do Sarandy, udaliśmy się na poszukiwania katolickiego kościoła w nadziei, że uda nam się trafić na Mszę w Święto Wniebowzięcia NMP i naszą drugą rocznicę ślubu. Kiedy znaleźliśmy niewielki kościół greckokatolicki, okazało się, że jedyna Msza tego dnia odbyła się tam o 9 rano. No cóż - wspólnoty w Albanii są raczej niewielkie i nie potrzebują Mszy co godzinę. W kraju, który Hodża jako pierwszy na świecie ogłosił państwem ateistycznym poburzono większość świątyń i wymordowano wielu duchownych chrześcijańskich i islamskich. Sukcesem jest więc w ogóle znalezienie kościoła. Udaliśmy się w stronę wylotu z miasta na Ksamil, aby złapać stopa do tego obiecanego raju. Po drodze podjechał do nas około dwunastoletni chłopak, który zapytał czy nie potrzebujemy noclegu. W ciągu godziny był on zresztą już dziesiątą osobą składającą nam propozycję. Niosąc dobytek na plecach, co kilka metrów słyszeliśmy za sobą "Taxi? taxi?" lub "Hotel? hotel?". Dziękując wszystkim oferentom kroczyliśmy dalej. Tego dnia byliśmy już przeświadczeni, że połowa Albańczyków to taksówkarze (w większości bez taryfikatora). Wracając do chłopaczka na rowerze - nie potrafił on zrozumieć na czym polega podróżowanie autostopem, pomimo iż dość dobrze jak na swój wiek władał angielskim - wyglądał na zdziwionego. Zatrzymaliśmy się w piekarni, gdzie inny mlodzieniec łamiący polszczyznę sprzedał nam wyśmienite Burki z mięsem, czekoladą i wiśniami (oczywiście oddzielnie;). Kolejny raz otrzymaliśmy kilka ofert podwiezienia za niewielką opłatą, ale już teraz wiedzieliśmy, że prędzej czy później pojedziemy za darmo. Zabrała nas para Albańczyków. W drodze okazało się, że kierowca ma gospodarstwo agroturystyczne, na które chciał nas bardzo zaprosić. Zadzwonił nawet do swojego kolegi Polaka, który przez telefon wyjasnił nam conieco na temat gospodarstwa. Podziękowaliśmy jednak, gdyż nasze plany zakładały wygrzewanie na plaży i kąpiel w lazurowej wodzie w Ksamil. Kiedy wysiedliśmy w miasteczku od razu dostrzegliśmy pierwszy "kemping". Nie bardzo wiadomo, skąd pomysł, że owo miejsce miałoby przypominać kemping. Znajdowała się tam w prawdzie jakaś dostępna łazienka, ale nie bardzo mieliśmy ochotę rozbijać się na wypalonym przez słońce kamienistym parkingu z jednym drzewem, którego cień był już zajęty przez samotny kamper. Ruszyliśmy dalej napotykając na znaki prowadzące do kolejnego kempingu. Nie były to Bory Tucholskie, ale tutaj przynajmniej znaleźliśmy trochę cienia. Kemping okazał się znajdować na płaskim dachu, będącym górnym piętrem niedokończonego budynku.
Zaletą był popołudniowy wietrzyk, który choć trochę chłodził powietrze. Mieliśmy też pewność, że podłoga w namiocie będzie równa. Kemping oferował też free WiFi i lodówkę do dyspozycji, co w takiej temperaturze okazalo się niesamowicie zbawienne. Mała dygresja o albańskich, niedokończonych domach. Większość budynków w tym rejonie miała po kilka pięter lub była planowana jako kilkupiętrowe. Po wybudowaniu żelbetonowego szkieletu pierwszych dwóch-trzech pięter, właściciele wykańczają dolne piętra i zamieszkują je, lub przeznaczają na apartamenty do wynajęcia. Z dachów budynkow wszędzie wystają pręty zbrojeniowe, które sugerują, że konstrukcja będzie rozbudowywana w górę. Strop ostatniego istniejącego piętra służy jako dach, na którym najczęściej są już zamontowane kolektory słoneczne i zbiorniki z wodą. Pomimo użytkowania dolnych pięter, cały budynek ma dalej status "w budowie", co pozwala właścicielom uniknąć płacenia podatków. Tylko idiota by się nie domyślił, że wszystko jest zamierzone i celowe. Szczerze mówiąc zanim się o tym dowiedzieliśmy, snuliśmy przypuszczenia, że Albańczycy muszą być bardzo przewidującym i nastawionym na rozwój narodem. Myśleliśmy, że patrzą tak przyszłościowo, iż każdy z nich ma nadzieję na rozbudowę domu kiedy nadejdą lepsze czasy. Wracając do kempingu na dachu, było tam zrobione zacienienie ze specjalnej siatki, więc słońce nie dokuczało aż tak bardzo. Właścicielka kempingu okazała się bardzo miła i zagadywała po polsku. Kiedy ponarzekaliśmy na cenę, zgodziła się dorzucić pranie ciuchów gratis. Naturalna serdeczność i gościnność wydaje się być najlepszym podejściem do klienta. Łatwo jest kupić klienta przedstawiając korzystną ofertę aby go przyciągnąć. Zrobienie czegoś bezinteresownie wymaga jednak czegoś więcej. Przyniesienie zimnej wody czy pysznej, mrożonej kawy w żadnym wypadku nie wyglądało nam na zabieg marketingowy, a serdeczną gościnność. Po rozstawieniu namiotu i wstępnym rozpakowaniu czym prędzej ruszyliśmy na plażę w ucieczce przed upałem. Spędziliśmy tam czas do wieczora, po czym udaliśmy się na naszą rocznicową kolację do jednej z nadmorskich knajpek.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz