piątek, 28 września 2012

Dzień 12: Orašac - Dubrovnik - Orašac (plażing i zwiedzanie - kilka km)


Pobudka i tradycyjny już spacer do sklepu po świeże pieczywo. Z wolna kończyły się nam konserwy, pasztety i małe dżemiki przywiezione z domu. Skończyło się też kakao Puchatek, które prawie codziennie piliśmy na śniadanie. Powoli docierało do nas, że urlop dobiega końca. Postanowiliśmy więc pożegnać się z morzem, nad które wyruszyliśmy o dość wczesnej porze.
Rozsiedliśmy się w cieniu skał i weszliśmy do morza, które od razu wydało nam się o kilka stopni zimniejsze niż Morze Jońskie na południu Albanii. Było w tym jednak coś orzeźwiającego. Przez następne kilka godzin wchodziliśmy do morza co chwilę, wiedząc że są to ostatnie okazje, żeby pooglądać pod wodą rybki, jeżowce i kraby, oraz w ogóle nacieszyć się z pluskania w tej cudownej wodzie. W międzyczasie zdążyliśmy jeszcze wypić przy plaży nasze ulubione ostatnio owocowe piwko, za które - jak się dopiero później skapnęliśmy - zapłaciliśmy jak za zboże. Ponieważ planowaliśmy popołudniu zwiedzać, nadszedł czas żeby wyschnąć i wyruszyć pod górę na kemping. Jeszcze kilka razy wchodziliśmy do wody, jakby nie mogąc pogodzić się, że to już ostatni raz.
 
Przypomniało nam się, jak byliśmy dziećmi i nie chciało się wracać do domu, wołając do mamy w oknie "jeszcze pięć minut!". W końcu jednak trzeba było podjąć dorosłą decyzję i wyjść z wody. Dotarliśmy na kemping, gdzie zjedliśmy turystyczny obiadek ugotowany na kończącym się prawie gazie. Kiedy słońce jeszcze trochę się zniżyło, przeszliśmy na drugą stronę drogi, gdzie łapaliśmy stopa do Dubrovnika. Po kilku minutach zatrzymał się samochód na niemieckich numerach. Byli to chyba pierwsi Niemcy, którzy nas zabrali, pomimo ogromu liczby niemieckich turystów w tych stronach. A już myśleliśmy, że Niemcy na stopa nie biorą. Jak łatwo zaszufladkować, ocenić i stworzyć stereotyp. Za każdym razem dostrzegaliśmy w nich coś jakby niechęć do podzielenia się skórzaną tapicerką w Mercedesie. Młodzi Niemcy jechali jednak średnio atrakcyjnym Fordem. Zadziwiające, że najczęściej dzielą się Ci, którzy w istocie mają niewiele. Kogo w takim razie mozna nazwać bogatym?
 
Po krótkiej rozmowie na temat miasta wysadzili nas blisko centrum i ruszyliśmy w stronę wejścia na mury obronne, które zamykali o 19:00. Pomimo tego, że specjalnie czekaliśmy z wycieczką do popołudnia, na murach było tak gorąco, że przeszliśmy je chowając się w cieniu, z kilkoma postojami na zdjęcia i podziwianie widoków.

 
 
Wrażenie zrobiły na nas czerwone dachy Dubrovnika przemieszane z majestatycznymi budowlami sakralnymi. Nie było wątpliwości, że jesteśmy w mieście, na które silny wpływ miały Włochy, a właściwie Wenecja. Znów wąskie brukowane uliczki, jasny kamień na domach i wszechobecne okiennice. Z góry główna ulica miasta wyglądała jakby była polana wodą - odbijające się w niej słońce i plątanina sylwetek ludzi tworzyły fantastyczny, jakby drugi świat, do góry nogami, trochę mniej wyraźny, ale pobudzający wyobraźnię bardziej niż ten realny. Kiedy już zeszliśmy z góry, zaczęliśmy spacerować po miejskich ulicach, zaczynając od tych głównych, a kończąc na zupełnie zapomnianych, jakby nietkniętych turystyczną komercją, gdzie na parterze zamiast knajp i lodziarni były po prostu mieszkania, z których dochodził znajomy gwar telewizorów, domowych prac i rozmów przy kolacji.
 
Kawa, lody, kolacja - zawsze stare piękne miasta powodują w nas chęć konsumpcji. Atmosferę miejsca najlepiej odczuć można przy stoliku ustawionym w jednej z uliczek czy na placu. Celowy zabieg, mający na celu przyciągnąć do knajp, to usunięcie wszelkich innych miejsc do siedzenia (np. ławeczek). Można na szczęście usiąść jeszcze na schodach lub murku (ileż można jeść i pić?), ale trzeba przyznać, że najprzyjemniej jest siedzieć przy stoliku, gdzie oprócz wypicia kawy można spokojnie wypisać pocztówki - co też uczyniliśmy. Kolacja wypadła nieambitnie, bo zamiast jakiegoś chorwackiego specjału zamówiliśmy Lasagne. Biorąc jednak pod uwagę klimat miasta - pasowała. Spróbowaliśmy za to chorwackiego wina, które okazało się dość podobne do innych tego typu win ze słonecznych regionów Europy.
 
W mieście spędziliśmy jeszcze kilka godzin spacerując i karmiąc się klimatem Perły Adriatyku. Chociaż Dubrovnik nie nosi już zbyt wiele śladów zniszczeń wojennych, co jakiś czas natykalismy się na miejsca pamięci, czyli różnego rodzaju tablice upamiętniające poległych w bombardowaniu miasta przez Serbów i Czarnogórców. Dołączone do nich zdjęcia robią niesamowite wrażenie, a jednocześnie uświadamiają, że przy zaangażowaniu ludzkiej woli każdemu miejscu można przywrócić dawny blask. W drodze na dworze autobusowy, z którego o 1 w nocy miał odjechać nasz transport na kemping, spędziliśmy jeszcze trochę czasu w porcie, gdzie cumują najbardziej luksusowe jachty, jakie kiedykolwiek widzieliśmy na żywo. Uruchamiając wyobraźnię opowiedzieliśmy sobie historie właścicieli jachtów i ruszyliśmy dalej na dworzec. O 1 w nocy autobus wyruszył w stronę Orašac i po kilkunastu minutach byliśmy już na kempingu. Następnego dnia planowaliśmy dość wczesną pobudkę. Krótki sen.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz