poniedziałek, 1 października 2012

Dzień 13: Orašac - Mostar (ok.140km)

Wcześnie rano, niewyspani, zwlekliśmy się i zaczęliśmy pakowanie dobytku. Coraz lżejsze plecaki stały się tego dnia jeszcze lżejsze, gdyż właśnie rano skończył się gaz w naszej kuchence. Dokończywszy parzenie kawy na kuchence sąsiadów (na kempingu było mnóstwo Polaków) zwinęliśmy resztę bagaży i wyszliśmy na trasę. Jako pierwszy zatrzymał się Chorwat, który jechał kawałek w naszą stronę, opowiadając nam w drodze o czasach wojny i o funkcjonowaniu chorwackiej poczty, na której pracował. Kolejny odcinek pokonaliśmy z dwoma panami, którzy zmierzali na sprawę sądową do przygranicznej miejscowości. Oznajmili nam, że Chorwacją rządzi mafia (pewnie był to ich prywatny punkt widzenia). Śmiali się też z konieczności dwukrotnego przekraczania granicy z Bośnią w okolicy Neum, którą trzeba było pokonać, aby jechać dalej do Chorwacji. Kiedy dowiedzieli się, że jedziemy dalej do Bośni, podwieźli nas do samego przejścia granicznego i życzyli powodzenia. Kolejną granicę przekraczaliśmy pieszo. Na kartce napisaliśmy Medugorje i czekaliśmy, aż ktoś jadący w tamtą stronę zechce nas zabrać. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy zatrzymał się samochód na polskich tablicach ZS-Szczecin. Uradowani wsiedliśmy i i był to moment, w którym musieliśmy odszczekać nasze wcześniejsze narzekania, że Polacy w ogóle nie biorą na stopa za granicą. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze w Pocitelj, gdzie w pół godzinki obeszliśmy kawałek miasta, popatrzyliśmy na ruiny i usiedliśmy na schodach jedząc suszone figi i czekając na naszych dobrodziejów. Pojechaliśmy dalej.
 
Dojeżdżając do Medugorje zaczęliśmy wspinać się po niewiarygodnie stromych serpentynach i po niedługim czasie dojechaliśmy do sanktuarium. Tego dnia było tu napewno ponad 40 stopni. Od razu odpuściliśmy sobie wejście na górę objawień, poszliśmy więc na Mszę, która - jak się okazało - właśnie się rozpoczynała. Można powiedzieć, że 90% Mszy zrozumieliśmy bez problemu. Niektóre fragmenty brzmiały bardzo podobnie do polskiego, z tą różnicą, że zamiast Pan był Gospodin. Tutaj mieliśmy okazję podziękować Bogu za prowadzenie i ochronę przez ostatnie 2 tygodnie. Umocnieni spotkaniem wyszliśmy z nową energią na dalszą drogę. Odpoczywając w cieniu pod kościołem zobaczyliśmy grupkę Filipińczyków, z których większość była ubrana w długie nogawki i rękawy. Pewnie u siebie mają po 50 stopni w cieniu, więc w Medugorje mogło im być nieco chłodno. Jedziemy dalej. Wyszedłszy w stronę wylotu z miasteczka złapaliśmy dwójkę młodych ludzi jadących do Mostaru, następnego celu na naszej mapie. Stolica Hercegowiny (Hercegowacko-neretvanski kanton) malowniczo położona nad piękną turkusową rzeką była coraz bliżej, a my znów zastanawialiśmy się, gdzie będziemy spać dzisiejszej nocy. Poprosiliśmy chłopaka, żeby wysadził nas na dworcu (chcieliśmy sprawdzić pociągi do Sarajeva, czego nie udało nam się zrobić w kafejce dzień wcześniej). Po krótkiej rozmowie z taksówkarzami, którzy chcieli nas zawieźć do hotelu, udaliśmy się w stronę dworca. Podeszła do nas młoda kobieta, która zapytała, czy nie potrzebujemy noclegu. Po tym jak zareklamowała swój hostel wyposażeniem w klimatyzację, zapytaliśmy ile chce. 30 Euro! Możemy dać 20. OK! Deal! Chcieliśmy jeszcze sprawdzić pociągi i autobusy, ale wszystko nam wyłożyła, łącznie z cenami za każdy środek transportu. Poszliśmy obejrzeć pokój.
 
Pierwsze, co zrobiliśmy po przyjściu to wzięliśmy zimny prysznic, wypiliśmy lodowato zimną coca-colę, włączyliśmy klimę i postanowiliśmy uciąć sobie drzemkę do czasu, aż słońce się nieco zniży. Mostar jest podobno jednym z najcieplejszych miejsc w regionie. Dało się to odczuć. Kolejny raz czuliśmy, że Ktoś troszczy się nie tylko o nasz dach nad głową, ale o coś więcej - komfort, który był nam tego dnia naprawdę potrzebny.
Pan jest moim pasterzem, nie brak mi niczego.
Pozwala mi leżeć na zielonych pastwiskach.
Prowadzi mnie nad wody, gdzie mogę odpocząć:
orzeźwia moją duszę.
Wiedzie mnie po właściwych ścieżkach przez wzgląd na swoje imię.
Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną.
Twój kij i Twoja laska są tym, co mnie pociesza.
Stół dla mnie zastawiasz wobec mych przeciwników;
namaszczasz mi głowę olejkiem; mój kielich jest przeobfity.
Tak, dobroć i łaska pójdą w ślad za mną przez wszystkie dni mego życia
i zamieszkam w domu Pańskim po najdłuższe czasy.
/Psalm 23/



Kiedy już trochę odespaliśmy, postanowiliśmy ruszyć w stronę centrum do osławionego mostu nad Neretwą. Zanim tam dotarliśmy, dane nam było po raz pierwszy natknąć się na ślady i zniszczenia wojenne, które rzucały się w oczy. Od 1995 wprawdzie minęło już trochę czasu, ale na niektórych budynkach nadal znajdowały się głębokie ślady po kulach, które przypominały o nieszczęściu trwającym na tej ziemi przez kilka lat. W mieście odnaleźć można kilka sporej wielkości kamieni upamiętniających walki z Serbami oraz chorwacki zwrot przeciwko bośniackim muzułmanom w Mostarze po tym, jak trybunał konstytucyjny Bośni i Hercegowiny uznał za nielegalną proklamowaną przez Chorwatów Republikę Herceg-Bośni ze stolicą w Mostarze. Miasto zostało kompletnie zniszczone.

Pamięć o tych wydarzeniach jest ciągle jeszcze żywa, o czym świadczyć może chociażby cała księgarnia poświęcona Wojnie w Bośni i Hercegowinie, do której mieliśmy okazję wejść i w której mogliśmy zobaczyć materiały filmowe przenoszące w czas tej okrutnej wojny. Zbliżając się do centrum naszym oczom ukazał się widok, po który przyjeżdża się do tego miasta. Kamienny most (odbudowany po wojnie staraniami UNESCO i UE) na tle starego miasta i wielkiej góry za nim, a pod nim przepływająca dość wartko Neretwa o przepięknym kolorze. Weszliśmy do najstarszej części odbudowanego Starego Gradu i zaczęliśmy chłonąć wzrokiem wszystkie te fanatastyczne, wykonane ręcznie małe dzieła sztuki.
Od bogato zdobionych, metalowych imbryków, talerzy i czajniczków do parzenia kawy po turecku, poprzez ręcznie wykonywane kapcie i czapeczki, do różnego rodzaju pamiątek wojennych i przedziwnych "rzeźb" wykonanych z łusek po nabojach.
Jeszcze chwila spaceru wyłożoną kamyczkami uliczką i weszliśmy na Stari Most - wiernie naśladujący swój pierwowzór i odbudowany z tego samego kamienia. Powoli robiliśmy się głodni. Kiedy zaczęło się ściemniać, znaleźliśmy knajpkę położoną nad samym korytem rzeki i zamówiliśmy tradycyjne bośniackie (a może bałkańskie) Ćevapčići. Najprostsza wersja tego dania, czyli paluszki mielonego mięsa podane z chlebem pita i surową cebulą, zaskoczyła nas mimo wszystko ciekawym smakiem, osiągniętym przy minimalnym udziale przypraw. Do tego zimna, mocno kwaśna lemoniada, którą trzeba było posłodzić kilkoma łyżeczkami cukru. Pychota! W trakcie posiłku mieliśmy okazję pierwszy raz usłyszeć nawoływania muezina ze stojącego nieopodal minaretu.
 
Do tej pory meczety ukazywały się naszym oczom właściwie od przejechania Belgradu, przez całą Macedonię, trochę w Albanii i Czarnogórze - ale nigdzie nie dane nam było usłyszeć tego, co stanowi istotę wznoszenia minaretów. Nagle zostaliśmy przeniesieni w czasie i przestrzeni o kilka wieków wcześniej lub tysiąc kilometrów na południowy-wschód. Tak jak wcześniej do oczu, teraz dotarło też do naszych uszu, że jesteśmy na terenie zamieszkanym przez lud, na którego kulturę niesamowicie silny wpływ miało Imperium Osmańskie, które przecież rządziło tymi terenami przez setki lat. W knajpie miało też miejsce zdarzenie dla bałkańskich terenów wręcz klasyczne. Już od pobytu w Ochrydzie natykaliśmy się na bezpańskie zwierzęta - psy i koty - które dość łagodnie usposobione spędzały czas w różnych miejscach, gdzie mogły liczyć na coś do jedzenia. Oczywiście kotom latwiej schować się pod krzesłem w restauracji, toteż korzystały z tego przywileju chyba często.
 
Ola podzieliła się swoimi paluszkami z kotem, który oczekiwał na to siedząc w pobliżu - niby przypadkiem. Spędziliśmy jeszcze trochę czasu w Starym Gradzie, spacerując po śliskich kamyczkach i próbując uchwycić jeszcze conieco z atmosfery tego egzotycznego miasta, po czym udaliśmy się na spoczynek w naszym klimatyzowanym pokoiku. Następnego dnia czekała nas wczesna pobudka i podróż pociągiem do Sarajewa, w którym umówiliśmy się z Anią i Adrianem około południa.







 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz