wtorek, 2 października 2012

Dzień 14 i 15: Mostar - Sarajevo - Gliwice (135km+ok.1000km)

Poranek rozpoczęliśmy tradycyjne od zakupów (tzn. ja na zakupy, a Ola pakowała plecaki). Znów ciężko było znaleźć czynny sklep o tej porze. Cieszyliśmy się, że w ten ostatni dzień nie musimy zwijać namiotu - częsta zmiana miejsca była jednak męcząca. Dzień wcześniej właścicielka hostelu uprzedziła nas, że biletu nie można kupić z wyprzedzeniem, a najlepiej przyjść na dworzec odpowiednio wcześniej by go zakupić przed odjazdem. Bardzo cenna rada, zważywszy na to, że będąc trzecimi w kolejce, czekaliśmy jakieś 20 minut. Pani w kasie wypisywała bilety ręcznie. Aby zachować kopię, korzystała z fioletowej kalki (zapomnieliśmy już, że coś takiego istnieje). Pani od hostelu powiedziała nam też, że o 8 rano jedzie trochę gorszy, ale tańszy pociąg. Przygotowaliśmy się na najgorsze i jakież było nasze zdziwienie, kiedy na peron podjechał pociąg mniej-więcej klasy naszego pospiesznego (teraz TLK), z dość estetycznymi i czystymi wagonami. Zasiedliśmy w przedziale i już po wyjechaniu z miasta zacząłem co chwilę wstawać do okna, by zrobić zdjęcie lub po prostu popatrzeć na zmieniający się na zewnątrz krajobraz. Jechaliśmy wzdłuż Neretwy, w górę rzeki, co oznaczało, że wjeżdżaliśmy w coraz wyższe góry. Pędząc zboczem doliny co chwilę przecinaliśmy most lub znikaliśmy w tunelu. Poranna mgła podnosiła się z doliny ukazując jaśniejące odbicia słońca na skałach i drzewach. Nie tylko my byliśmy zachwyceni. Jadący w przedziale obok Polak kręcił kamerą praktycznie całą drogę, przerywając żeby zrobić zdjęcie. Nie przypominam sobie, by w Polsce jakakolwiek linia kolejowa była tak malowniczo położona. I do tego ten spokój, kiedy się jedzie po szynach - podróż pociągiem wydaje się relaksować, podczas gdy w samochodzie każdy zakręt lub pagórek to kolejna niewiadoma. W końcu jednak zostawiliśmy Neretwę z prawej strony i przez nieco łagodniejsze góry zbliżaliśmy się do Sarajewa. To tutaj rozegrały się wydarzenia, które z dzieciństwa pamiętamy z codziennych wiadomości. Oblężenie miasta trwało niemal 4 lata. W dobie współczesnej komunikacji każde wydarzenie z walk było natychmiast nagłaśniane na całym świecie. Przebieg tej "wojny telewizyjnej" mogliśmy znać niemal w szczegółach, codziennie otrzymując nowe informacje z frontu w wieczornych wiadomościach. Do tej pory Sarajewo kojarzyło nam się tylko z tragicznych wiadomości sprzed kilkunastu lat i ewentualnie słynnym zabójstwem księcia Franciszka Ferdynanda.


Dojechaliśmy na dworzec, który okazał się niezbyt urokliwym socjalistycznym klockiem z epoki, która do architektury wniosła niewiele więcej niż zniszczenie, bałagan i brzydotę. Na dworze robił się coraz większy upał. Małżeńska sprzeczka tym razem wybuchła o miejsce oczekiwania (ja chciałem iść do centrum chociaż na chwilę, Ola zostać w pobliżu dworca), ale została dość szybko opanowana i oboje uradowani maszerowaliśmy w stronę centrum miasta. W międzyczasie dowiedzieliśmy się, że Ania i Adrian trochę się spóźnią (w Czarnogórze płonęły lasy i pokierowano ich leśną ścieżką rowerową, gdzie samochody jechały w kolejce około 10km/h). Postanowiliśmy więc nie marnować czasu oczekiwania i dalej kroczyliśmy w stronę centrum stolicy. Temperatura powoli osiągała wartości coraz mniej znośne. Wyszedłszy na słońce szybkim krokiem szliśmy w stronę najbliższego cienia, aby się schować i chwilę odsapnąć. Kiedy skryliśmy się w cieniu słupa lub tablicy z mapą Sarajewa, podeszła do nas młoda kobieta, pytając czy zgubiliśmy się i czy może nam w czymś pomóc. Te małe gesty zainteresowania ze strony ludzi powodują, że okolica staje się jakby bardziej udomowiona - wiadomo, że można na kogoś liczyć. Idąc wzdłuż Miljacki mijaliśmy kolejne mosty przerzucone nad rzeką. W końcu dotarliśmy do ścisłego centrum miasta i weszliśmy na główny deptak prowadzący do starej części Sarajewa. W kolorowym tłumie dostrzec mogliśmy ubrane w hidżaby i nikaby kobiety.
 
Zbliżając się do centrum europejskiej stolicy, zagłębialiśmy się w orientalne serce miasta. Znów Turcja. Meczety, rękodzieło, architektura. Wprawdzie nie byliśmy nigdy w Turcji, ale wydaje nam się, że tak może właśnie wyglądać przedsionek muzułmańskiego Bliskiego Wschodu. Minusem tego spaceru było to, że nie zostawiliśmy na dworcu w przechowalni plecaków i nie udało się ich zostawić nigdzie indziej. Nosiliśmy więc nasz dobytek na plecach, co w 40stopniowym upale nie sprawiało przyjemności. W pewnym momencie już zupełnie zmęczeni usiedliśmy w knajpce i zamówiwszy lemoniadę czytaliśmy książki przy stoliku przez jakieś 2 godziny. Pełen relaks, chociaż i tam w końcu zrobiło się nieznośnie gorąco.
 
Postanowiliśmy przejść jeszcze przez miasto, zjeść coś i kierować się w stronę dworca, na którym umówiliśmy się z Anią i Adrianem. W Sarajewie wypłacaliśmy Marki Konwertybilne z bankomatu. Ciekawe było to, że kolejność operacji była nieco inna, więc łatwo po wyciągnięciu pieniędzy zapomnieć karty z bankomatu. Idąc w stronę dworca wstąpiliśmy jeszcze raz na Ćevapčići, które tym razem zjedliśmy w nieco mniej przytulnej knajpce, właściwie to pod parasolką obok budki, coś jak nasze wszechobecne kebaby. Czuliśmy, że nasza podróż dobiega końca. Czekaliśmy jeszcze chwilę pod dworcem i wreszcie nadjechało ciemnoniebieskie Audi na poznańskich blachach. Trochę kłopotu sprawiło nam zapakowanie dwóch osób i dwóch wielkich plecaków do wypełnionego już niemal po brzegi auta. Wyglądaliśmy trochę jak cyganie, z różnymi sprzętami i dobytkiem szczelnie upakowanym, widocznym przez tylne szyby. W drodze opowiadaliśmy sobie wydarzenia minionego tygodnia. My dzieliliśmy się wrażeniami z podróży i jugosłowiańskich miasteczek, a Ania z Adrianem opowiedzieli nam dalszy przebieg pobytu w Ksamil, gdzie nawiązali znajomość z innymi namiotowiczami z Włoch. Jechaliśmy, czas mijał, a my wciąż byliśmy w Bośni. Myśleliśmy, że dość szybko opuścimy ten niewielki kraj, ale później zaczęło nam się wydawać, że chyba stamtąd nie wyjedziemy. Zostało nam Jakieś kilkadziesiąt kilometrów do granicy, kiedy postanowiliśmy znaleźć nocleg. Na kempingi nie było co liczyć. Jadąc kilkukrotnie skręcaliśmy, aby zapytać miejscowych, czy jest tu gdzieś kemping i czy można się rozbić na dziko. Z rozmów wynikało, że chyba tak, aczkolwiek nie udało nam się znaleźć miejsca, które by nam odpowiadało, poza tym bardzo chcieliśmy się po prostu wykąpać. W końcu natrafiliśmy na jakieś miasteczko, w pobliżu którego było kilka hoteli i moteli. Sprawdziliśmy chyba 3 z nich. Ten trzeci okazał się najtańszy. Zabawne było, kiedy nauczeni doświadczeniem, że raczej nie dogadamy się po angielsku, od razu podejmowaliśmy próbę wyjaśnienia na migi i powoli, głośno mówiąc po polsku. Naturalnie wydaje się, że wtedy jest większa szansa, że zostaniemy zrozumieni. Kiedy wymachując rękami powiedzieliśmy do pani za barem "po-kój, 4 o-so-by, ewro, hał macz, ile?" - popatrzyła na nas zdziwiona i nieco zażenowana, po czym odparła "Do you speak english?" Musieliśmy chyba poczerwienieć i szybko wyjaśniliśmy pani o co nam chodzi. Kiedy zbiliśmy cenę z 44 do 35 euro (w międzyczasie jeszcze pojechaliśmy w jedno miejsce, ale okazało się, że taniej nie znajdziemy) zakwaterowaliśmy się w dwóch pokojach i pełni wdzięczności zjedliśmy sardynki przywiezione jeszcze z Gliwic. W końcu ułożyliśmy się w łóżkach. Nocowanie na karimatach spowodowało, że jak nigdy zaczęliśmy doceniać miękki materac i pościel. Następnego dnia rano wyruszyliśmy koło 8. W końcu opuściwszy Bośnię wjechaliśmy do Chorwacji, a następnie autostradami przejechaliśmy całe Węgry.
Po drodze okazało się, że trudno tam znaleźć stację z LPG, więc część drogi musieliśmy przejechać na benzynie. Zaraz za słowacką granicą zatankowaliśmy jednak gaz i pomknęliśmy dalej. Wybraliśmy drogę przez Korbielów, która była nieco krótsza niż pierwotnie zakładana przez Cieszyn. Dzięki temu Adrianowi i Ani było po drodze, aby odwieźć nas prosto pod dom w Gliwicach. Przez Słowację jechaliśmy do wieczora. Kiedy przekroczyliśmy granicę i zjeżdżaliśmy z góry przez gęsty las, zorientowaliśmy się, że nareszcie temperatura opadła do znośnego poziomu. Otworzyliśmy wszystkie okna i wdychaliśmy świeże, polskie, górskie powietrze. W tym momencie dotarło do nas, jak wielkim błogosławieństem jest mieszkanie w kraju, w którym rosną rośliny naprawdę zielone (a nie jakieś suche zarośla), a powietrze rzeczywiście nadaje się do oddychania. Przejechaliśmy Żywiec, Bielsko-Białą i Skoczów i skierowaliśmy się na północ. Około 22 dotarliśmy do Gliwic i podjechaliśmy prosto pod stary, przedwojenny blok ze zwisającymi z parapetów drugiego piętra pelargoniami. Ania i Adrian weszli na chwilę do środka i po podziale kosztów podróży odprowadziliśmy ich samochodem na właściwą drogę w kierunku Poznania, a sami udaliśmy się jeszcze do Tesco, by następnego dnia móc leniuchować przez cały boży dzień. Kładąc się wieczorem spać, trudno było nam uwierzyć, że to już koniec wędrówki i jesteśmy u siebie. Przez całą podróż był z nami Ten, który prowadzi i ochrania. Sami nigdy nie zaplanowalibyśmy tego lepiej.
 

1 komentarz:

  1. Witajcie. po zapoznaniu się z waszymi tekstami śmie twierdzić że preferujemy podobny styl podróżowania co WY. Wasz blog czyta się przyjemnie bo przeplatany jest ciekawostkami i spojrzeniami z miejsc jak to samo zauważyliście nie zawsze turystycznych. zapraszam do nas http://podrozzplecakiem.blogspot.com/
    pozdrowienia Łukasz

    OdpowiedzUsuń